Potrawka z surojadki to opowieść o pewnej rodzinie - dość nietypowej trzeba dodać.
Czworo dzieci - wiecznie zapracowana matka i ojciec-artysta, lata 70. i 80. XX wieku, czyli komunistyczna rzeczywistość w Polsce. Mama ciągle zmartwiona jest wydatkami, zakupami, sprzątaniem, kolejkami, a tata ma ułańską fantazję. Dzięki niej kupuje chałupę na wsi, która bardziej przypomina ruderę niż prawdziwy dom i spędza tam z dziećmi całe letnie miesiące. Mama dojeżdża tylko na weekendy, by doczyścić dzieci, posprzątać i ugotować coś smacznego. Tata nie ma zmysłu organizacyjnego, nie widzi bałaganu, nie przejmuje się zbytnio dziećmi - on tworzy kolejne wizje, projekty, wpada na nowe pomysły. Raz będzie to hodowla jedwabników, innym razem budowa ziemianki, potem muzeum regionalne. Większość z pomysłów jest niewypałem, ale tata angażuje się na całego. Dzieci w tym czasie biegają samopas, starsze pilnują młodsze, często wpadając w tarapaty, które potem skrzętnie ukrywają przed rodzicami. To beztroskie dzieciństwo, ale ja często miałam wrażenie, że tym dzieciom przydałoby się więcej uwagi. Historie te rozgrywają się na szarym tle PRL-u. Nie ma butów, nie ma mięsa, są za to karki i kolejki. Mama angażuje się w Solidarność, co doprowadza do jej aresztowania.
Narratorem jest Flawia - najstarsza córka rodziny Koguczaków. To z jej perspektywy poznajemy rodzeństwo, rodziców, wydarzenia. Oczami dziewięcioletniej dziewczynki obserwujemy świat, dodać trzeba, dziewczynki, która wiele nie rozumie, której niespecjalnie dużo się tłumaczy i która często ucieka się do domysłów. Kolejne rozdziały to opowieści - anegdoty z życia rodzinnego. O ognisku, o zabawach, o wyprawie do sklepu, o aresztowaniu matki, o Bożym Narodzeniu bez mamy, o zabawach z kuzynami, wizytach u babci, pomaganiu rodzicom. Zwykłe życie, w zasadzie bez fajerwerków. Nie ma w tej powieści wartkiej akcji, nie ma napięcia, nie ma zaskakujących historii. Autorka opowiada o zwykłym, szarym życiu, uwypuklając szczególnie postać ojca, który do tego życia zupełnie nie przystaje. On czyni rodzinę nietypową, bo jego fantazja wpływa na życie pozostałej piątki. Mama często psioczy, denerwuje się, ale ulega pomysłom męża-artysty.
Potrawka z surojadki to powieść bardzo mocno zabarwiona autobiograficznie i z pewnością fascynująca dla rodziny, przyjaciół, krewnych autorki, którzy zapewne z przyjemnością i dreszczykiem emocji będą odkrywać znajome miejsca, postaci, którzy będą dzielić z nią wspomnienia. Potrafię sobie wyobrazić, że taka nostalgiczna wyprawa będzie dla nich wspaniałą lekturą. Dla czytelnika postronnego książka po pewnym czasie staje się monotonna, szczególnie, gdy orientuje się, że nie należy czekać na pointę, na zwrot akcji czy na podsumowanie. Powieść urywa się wraz z powrotem matki z więzienia.
Kokot-Martin potrafi pisać, jej dialogi są wartkie, język rzutki, sprawny. Książkę czyta się lekko i przyjemnie.
Pewna jestem, że wiele osób, które dorastało w PRL-u odnajdzie w tej książce ciekawostki, wspólne z autorką przeżycia czy choćby nostalgię, nie jest to jednak powieść odkrywcza czy zaskakująca na płaszczyźnie konstrukcyjnej i językowej.
Moja ocena: 3/6
Sylwia Kokot-Martin, Potrawka z surojadki, 373 str., Dreammee Little City Publisher, Orlando 2018.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz