Glasgow lat 80. – upadłe kopalnie, osiedla pełne wielodzietnych rodzin utrzymujących się z socjalu, alkohol na każdym kroku, dzieci, które się same wychowują. Agnes Bain mieszka u rodziców z trójką dzieci i drugim mężem. Starsza dwójka pochodzi z pierwszego związku, najmłodszy Shuggie to syn Shugga seniora, taksówkarza, brutala i babiarza. To on postanawia wyprowadzić Agnes z dziećmi w nowe, własne miejsce. Gdzieś na peryferiach, obok zamkniętej kopalni, hałd i bez perspektyw. Agnes tam nie pasuje, nie widzi wspólnych punktów z innymi kobietami, bo przecież jest damą. Dba o czystość domu i dzieci, zawsze się elegancko ubiera, przywiązuje wagę do makijażu, fryzury, prezentacji. Tylko pije. A jej opiekunkami są dzieci, ale najstarsza córka ucieka, wyprowadza się do RPA, średni syn coraz bardziej się od niej izoluje, a rolę opiekuna i powiernika przyjmuje Shuggie. Shuggie dziwak i odmieniec, z którego wszyscy się śmieją. Shuggie, który dziwnie mówi i dziwnie chodzi, który lubi czesać i bawić się kucykami. Właśnie ten mało męski Shuggie przejmie matczyną rolę wobec swojej matki – będzie czesał, pomagał w wyborze ubrań i kolczyków, wysłuchiwał narzekań i złorzeczeń, będzie też rozbierał, zmywał wymiociny, żonglował kasą z socjalu, by starczyło na jedzenie, dbał, by matka nie wyszła z domu i nie pozwoliła się upić i zgwałcić kolejnemu facetowi.
Ten mały człowiek będzie dźwigał cały świat matki i swój na chudych, niedożywionych ramionach. I o tym jest ta książka. A także o Glasgow lat 80., źle działającej opiece społecznej, stereotypach, powszechnym alkoholizmie, braku perspektyw i szans na pomoc z zewnątrz.
To książka, która boli, którą czyta się z trudem i z ciężkim sercem. Tu nie ma wygranych, wszyscy już na starcie są przegrani i bez szans na wyrwanie się z marazmu i swojej sytuacji. Brzydota ich otoczenia przenosi się na życie i nawet usilna walka Agnes o czystość i piękno jest tylko pozorna i bez szans na powodzenie. Alkohol uśmierza ból istnienia i równocześnie niszczy wszystko dookoła.
Język Stuarta jest bezpośredni, szczery, zabarwiony dialektem z Glasgow – tu nie ma miejsca na kreację, wyrafinowane triki i metafory. Narracja z perspektywy dziecka oczywiście porusza do głębi i pokazuje całą głębię uwikłania chłopca w bezwarunkową miłość do matki i jej destrukcyjne działania.
Nie jestem natomiast przekonana do tego, co tłumacz zrobił z dialektem po polsku – mieszanka gwar i niechlujnego języka nie wydaje mi się być odpowiednia, by oddać szkocki dialekt. A już śląskie wstawki wręcz raziły (może dlatego, że znam ten język i takie wybieranie pojedynczych wyrazów mnie razi?) Polska wersja brzmi jakby wszyscy ludzie mówiący w książce po szkocku byli niewykształceni i prymitywni, a chyba nie o to chodziło? Rozumiem, że szkockim mówią tu ludzie z różnych warstw społecznych, ale ja tej różnicy nie widzę. Nie jestem przekonana, że ten szkocki trzeba oddać językiem prostym, z błędami? Zdaję sobie oczywiście sprawę, że to karkołomne zadanie, zwłaszcza, że język polski nie posiada tylu dialektów jak angielski.
Poruszająca, przeraźliwie smutna książka, podczas lektury traciłam wiarę w ludzi i świat.
Moja ocena: 5/6
Douglas Stuart, Shuggie Bain, tł. Krzysztof Cieślik, 524 str., Wydawnictwo Poznańskie 2021.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz