Od dawna planowałam lekturę kryminałów Becketta, zewsząd mi zachwalanych. Poza tym główny bohater to nie policjant lecz medyk sądowy - jak dla mnie brzmi idealnie! Niestety Beckett mnie nie zachwycił. Ale od początku.
David Hunter przybywa na angielską prowincję, gdzie obejmuje posadę lekarza domowego u boku dotychczasowego lekarza Henry'ego Maitlanda, który po wypadku samochodowym porusza się na wózku i potrzebuje pomocy. Mężczyźni zaprzyjaźniają się, a ich współpraca układa się świetnie.
Manham to niewielka miejscowość, gdzie każdy zna każdego, a nowi mieszkańcy nawet po wielu latach, traktowani są sceptycznie i podejrzliwie. Na nich skupia się więc uwaga gdy w okolicach miasta znalezione zostają zwłoki, nota bene także przyjezdnej, pisarki. Prowadzący śledztwo policjant tkwi w martwym punkcie, dopiero pomoc Davida popycha wydarzenia do przodu. Hunter nie jest bowiem zwyczajnym lekarzem, przed przyjazdem do Manham pracował jako antropolog sądowy, co więcej był wybitnym ekspertem na tym polu. Pracę porzucił po tragicznej śmierci żony i córki. Ucieczka na prowincję miała zapewnić mój spokój i wytchnienie. Oczywiście o spokoju musi zapomnieć, bo angażuje się w śledztwo bardziej niż by chciał. Morderca nie poprzestaje bowiem na jednej ofierze, niebawem ginie kolejna kobieta. W tym momencie śledztwo staje się walką z czasem. Wiadomo, że porywacz nie zabija swoich ofiar od razu lecz zadaje im wcześniej wiele ran, istnieje więc szansa na dotarcie do niego, zanim kobieta umrze.
Chemia śmierci typowym kryminałem nie jest. Hunter nie prowadzi śledztwa, do akcji finałowej niewiele na dobrą sprawę o jego pracy wiadomo. Beckett więcej czasu poświęca opisom jego spotkań z nauczycielką Jenny niż pracy w prosektorium. Wiemy, że znika tam na kilka godzin ale co konkretnie tam robi już się nie dowiadujemy. Po początkowych dość ciekawych opisach oceny stanu rozkładu zwłok oraz czasu zgonu, miałam nadzieję na więcej fachowych informacji, a tu nici. Beckett opisał wprawdzie stadium rozwoju muszych larw oraz kilka tricków, pomagających w określeniu tożsamości ofiary oraz jej zgonu ale czułam spory niedosyt. Po powieściach i reportażach Michaela Tsokosa, Chemia śmierci brzmiała jak książka dla przedszkolaka, jak namiastka opisu pracy medyka sądowego, jest zaledwie liźnięciem tematu.
Hunter wprawdzie w pewnym momencie ponad miarę angażuje się w śledztwo. Zresztą musi, znika przecież jego dziewczyna. Jednak nagromadzenie niedorzecznych faktów czyni jego działania śmiesznymi. Nagły brak zasięgu w telefonie, nagła rzęsista ulewa, nagłe przeczucia i dziwnie nieprzemyślane działania Huntera wprawiały mnie raczej w zdumienie zamiast zapewnić właściwą dobrym kryminałom dawkę adrenaliny. Nie mówiąc już o tym, że bardzo szybko można było się domyślić kto jest mordercą. Do końca liczyłam także, że autor zaoszczędzi mi happy endu, niestety.
Jednym ciekawym wątkiem była choroba psychiczna oprawcy oraz powiązanie z kłusownictwem. Autorowi udało się także naszkicowanie małomiasteczkowej i prowincjonalnej atmosfery Manham. Dam jeszcze jedną szansę Beckettowi, bo jednak jestem ciekawa jak dalej poprowadzi postać Huntera.
Moja ocena: 3/6
Simon Beckett, Die Chemie des Todes, tł. Andree Hesse, 432 str., czyt. Johannes Steck, Audiobuch Verlag.
David Hunter przybywa na angielską prowincję, gdzie obejmuje posadę lekarza domowego u boku dotychczasowego lekarza Henry'ego Maitlanda, który po wypadku samochodowym porusza się na wózku i potrzebuje pomocy. Mężczyźni zaprzyjaźniają się, a ich współpraca układa się świetnie.
Manham to niewielka miejscowość, gdzie każdy zna każdego, a nowi mieszkańcy nawet po wielu latach, traktowani są sceptycznie i podejrzliwie. Na nich skupia się więc uwaga gdy w okolicach miasta znalezione zostają zwłoki, nota bene także przyjezdnej, pisarki. Prowadzący śledztwo policjant tkwi w martwym punkcie, dopiero pomoc Davida popycha wydarzenia do przodu. Hunter nie jest bowiem zwyczajnym lekarzem, przed przyjazdem do Manham pracował jako antropolog sądowy, co więcej był wybitnym ekspertem na tym polu. Pracę porzucił po tragicznej śmierci żony i córki. Ucieczka na prowincję miała zapewnić mój spokój i wytchnienie. Oczywiście o spokoju musi zapomnieć, bo angażuje się w śledztwo bardziej niż by chciał. Morderca nie poprzestaje bowiem na jednej ofierze, niebawem ginie kolejna kobieta. W tym momencie śledztwo staje się walką z czasem. Wiadomo, że porywacz nie zabija swoich ofiar od razu lecz zadaje im wcześniej wiele ran, istnieje więc szansa na dotarcie do niego, zanim kobieta umrze.
Chemia śmierci typowym kryminałem nie jest. Hunter nie prowadzi śledztwa, do akcji finałowej niewiele na dobrą sprawę o jego pracy wiadomo. Beckett więcej czasu poświęca opisom jego spotkań z nauczycielką Jenny niż pracy w prosektorium. Wiemy, że znika tam na kilka godzin ale co konkretnie tam robi już się nie dowiadujemy. Po początkowych dość ciekawych opisach oceny stanu rozkładu zwłok oraz czasu zgonu, miałam nadzieję na więcej fachowych informacji, a tu nici. Beckett opisał wprawdzie stadium rozwoju muszych larw oraz kilka tricków, pomagających w określeniu tożsamości ofiary oraz jej zgonu ale czułam spory niedosyt. Po powieściach i reportażach Michaela Tsokosa, Chemia śmierci brzmiała jak książka dla przedszkolaka, jak namiastka opisu pracy medyka sądowego, jest zaledwie liźnięciem tematu.
Hunter wprawdzie w pewnym momencie ponad miarę angażuje się w śledztwo. Zresztą musi, znika przecież jego dziewczyna. Jednak nagromadzenie niedorzecznych faktów czyni jego działania śmiesznymi. Nagły brak zasięgu w telefonie, nagła rzęsista ulewa, nagłe przeczucia i dziwnie nieprzemyślane działania Huntera wprawiały mnie raczej w zdumienie zamiast zapewnić właściwą dobrym kryminałom dawkę adrenaliny. Nie mówiąc już o tym, że bardzo szybko można było się domyślić kto jest mordercą. Do końca liczyłam także, że autor zaoszczędzi mi happy endu, niestety.
Jednym ciekawym wątkiem była choroba psychiczna oprawcy oraz powiązanie z kłusownictwem. Autorowi udało się także naszkicowanie małomiasteczkowej i prowincjonalnej atmosfery Manham. Dam jeszcze jedną szansę Beckettowi, bo jednak jestem ciekawa jak dalej poprowadzi postać Huntera.
Moja ocena: 3/6
Simon Beckett, Die Chemie des Todes, tł. Andree Hesse, 432 str., czyt. Johannes Steck, Audiobuch Verlag.
O mało oczy mi nie wyszło z orbit, kiedy ktoś ze znajomych streszczał mi, co wyczytał u Becketta. Po chwili zorientowałam się, że nie chodzi bynajmniej o tego Becketta od "Czekając na Godota". Taka wtopa! Po Twoim wpisie wnioskuję, że nie muszę być na bieżąco z literaturą popularną!:)
OdpowiedzUsuńWiesz, że mnie się też ciągle myli, do tego pierwsza litera imienia ta sama. Kilka razy z rozpędu powiedziałam Samuel. W tej kwestii nie musisz!
UsuńJa też nie jestem zachwycona tą książką.Męczyłam się strasznie.Jakoś nie mój styl pisania.A recenzja spostrzegawcza.
OdpowiedzUsuńNo proszę, cieszę się, że nie jestem jedyna.
Usuń