Po książki luzofońskie sięgam niezależnie od tematyki, z czystej żądzy dowiadywania się więcej czy poznawania nowych perspektyw. I nawet jeśli nie jestem fanką fado, a nazwisko Marcina Kydryńskiego mów mi niewiele, to Lizbonę kupiłam i zabunkrowałam na czytniku. Z okazji licznych podróży do tego miasta, sięgnęłam wreszcie po tę książkę i przeczytałam błyskawicznie. Oczywiście, jak się można domyślić, błędem jest czytanie tej pozycji na czytniku, bo to właściwie album, w którym zdjęcia odgrywają istotną rolę. Tu tekst nie ma racji bycia bez zdjęć. I bez muzyki. Czytając, trzeba jej słuchać, by podążać za odkryciami Kydryńskiego.
Z założenia ta książka (autor wielokrotnie nazywa ją książeczką, co mnie niemożebnie irytowało) jest bardzo osobista - to wyznanie miłości do Lizbony, pełne muzyki, wina i obrazów. Kydryński opisuje więc swoją drogę do Portugalii, pierwsze spotkania z muzyką, spacery po wąskich uliczkach Alfamy, rozmowy, koncerty, potrawy, widoki. To opowieść pełna dygresji, osobistych uwag, ciekawostek o organizacji koncertów i realizacji nagrań. Kydryński zaraził się portugalskim saudade i tęskni za Lizboną sprzed kilku lat, za widokami, których nie ma, za budynkami, które zniknęły, za knajpkami, które zamknęły lub zmieniły się w nowoczesne restauracje. Przyznam, że mam ambiwalentny stosunek do takich tęsknot, zakładając, że każde miejsce ma prawo do rozwoju, a my wprawdzie mamy prawo do tęsknoty, ale już niekoniecznie do odrzucania zmian w imię własnych wspomnień.
To nie jest odkrywcza książka, no może w kwestii muzyki dla mnie tak (bo fado nie słucham), to raczej upominek, gratka, cacko dla wielbicieli Lizbony. U Kydryńskiego nie ma Lizbony bez muzyki i nie ma fado bez Lizbony, dla mnie to trochę przesuwa tę książkę w obszar mniejszego zainteresowania - Lizbona jest dla mnie stolicą kraju, w którym mieszkam, owszem ładną, ale nie mam do niej nabożnego stosunku, a fado, jak wyżej pisałam, niekoniecznie porusza moją duszę. Mimo to przeczytałam tę książkę do końca, bo luzofońska żądza wiedzy jest u mnie nieskończona, a poszerzanie horyzontów jednym z moich mott życiowych.
Moja ocena: 4/6
Marcin Kydryński, Lizbona. Muzyka moich ulic, 250 str., Wydawnictwo G+J 2013.
Przeczytałam przed wycieczką do Lizbony poleconą przez którąś z blogerek. Czytałam w wersji tradycyjnej. Rzeczywiście nie wyobrażam jej sobie na audiobooku, bowiem zawiera piękne ilustracje. Fado nigdy nie było mi bliskie, ale kiedy czytałam Muzykę to natychmiast chciałam posłuchać jej brzmienia. Posłuchałam dopiero wróciwszy przywożąc jako pamiątkę z podróży. Napiszę tak, ta muzyka bardziej mi się podobała w opisie Marcina Kydryńskiego, niż z płyty. No nie potrafiłam się rozsmakować w tym gatunku, choć mogę raz na jakiś czas posłuchać. Ale dzięki książce wyrobiłam sobie wyobrażenie o Lizbonie, którą chciałam obejrzeć też od strony muzycznej, więc chodząc jej uliczkami wysłuchiwałam ulicznych grajków.
OdpowiedzUsuńJa czytałam w wersji elektornicznej. Z resztą zgadzam się całkowicie, mam dokładnie takie same odczucia co do fado.
UsuńStara jestem, a nigdy się nie zetknęłam ze słowem 'luzofoński'... pewnie dlatego, że w Portugalii nigdy nie byłam, nigdy nie planowałam i nigdy już nie pojadę (patrzę realistycznie na resztę swego życia). Żal, jak każdej nieodbytej podróży, no ale cóż. Ten czas, w którym się może najintensywniej jeździ po świecie, dla mnie i większości moich rówieśników nie był łaskawy. Właściwie Lizbona kojarzy mi się tylko z filmem 'Lisbon Story' i książką Tabucchiego...
OdpowiedzUsuńAle dlaczego tak pesymistycznie? Portugalia nie jest na drugim końcu świata, podróż nie jest uciążliwa! Warto przyjechać. Co do luzofońskiego - to słowo określające kulturę z całego obszaru portugalskojęzycznego, który jest przecież ogromny!
Usuń