niedziela, 28 kwietnia 2024

"Kolonia" Audrey Magee


Kolonia to słowo bardzo pojemne. Może być rozumiane w wielu kontekstach i aspektach. Audrey Magee w swojej powieści pozwala na wiele interpretacji, czyniąc z tej niewielkiej książki opowieść wielce wielowymiarową.

W głównej warstwie fabularnej – dwoje przybyszów kolonizuje mała irlandzką wysepkę. To miejsce, gdzie ludzie wciąż żyją jak przed laty, używają niezmienionego języka irlandzkiego, żyją z rybołówstwa i skazani są na pogodę i jej kaprysy. W latach 70. to wciąż miejsce odosobnione, zapewniające izolację i samotność. Tej ostatniej poszukuje Charles Lloyd – angielski malarz. W małżeństwie mu się nie układa, jego obrazy słabo się sprzedają, więc przybywa na wyspę, by namalować dzieło życia, rzekomo klify i ocean. Wynajmuje dom od czteropokoleniowej rodziny składającej się z kobiet i nastoletniego chłopca. Mężczyzn nie ma, wszyscy zginęli podczas połowu, a ci, którzy do kobiet zaglądają, na wyspie już nie mieszkają. James, najmłodszy członek rodziny, odkrywa dzięki Lloydowi swój talent malarski, co więcej talent przewyższający zdolności Anglika. James ma bowiem tę zaletę, że zna wyspę od podszewki i jego zmysł obserwacji i znajomość flory, fauny i krajobrazu o wielokroć przewyższa tę Anglika. 

Samotność szuka także Jean-Pierre Masson, Francuz, który od kilku lat odwiedza wyspę, na której prowadzi badania języka. Jego misją jest chęć ocalenia ginącego już języka irlandzkiego. Obaj panowie, którzy jako żywo, zachowują się jak kolonizatorzy, biorąc z wyspy to, co im się podoba i pasuje, się nie znoszą. Obaj zarzucają sobie kolonializm, brak poszanowania kultury i butę – i każdego z nich to dotyczy, ale w inny sposób. Masson zresztą niesie ze sobą niełatwą historię, jest bowiem dzieckiem Francuza i Algierki, kolonizatora i przedstawicielki ludu uciskanego. 

Inną płaszczyzną jest społeczeństwo wyspy, które nie ma dobrego wyboru. Może ją opuścić, porzucając tradycje i język, ale zdobywając łatwiejsze i dostatniejsze życie albo na niej pozostać i cierpieć samotność, izolację i głód. Życie na wyspie to także życie w ciągłym zagrożeniu, każde wypłynięcie na morze może oznaczać śmierć, każda ciężka zima głód. Kwestia zachowania języka, to często dla wyspiarzy kwestia być i nie być. Znajomość angielskiego otwiera perspektywy i możliwości, trwanie przy irlandzkim i tradycjach skazuje na wegetację. 

Podczas gdy Lloyd maluje, a Masson nagrywa ostatnią użytkowniczkę irlandzkiego, która nie zna angielskiego, w Irlandii giną ludzie. To okres zaciętych walk, zamachów, wzajemnego wybijania się przez katolików i protestantów. To kolejne oblicze kolonializmu, które dociera do oddalonej od świata wyspy i przeraża jej mieszkanki. 

Magee podejmuje temat kolonializmu na wielu płaszczyznach, ukazując jego złożoność i wpływ ekonomiczny, społeczny i kulturowy na przestrzeni czasu. 

Kolonia uwodzi także w warstwie językowej. Magee świetnie balansuje między sposobem mówienia różnych użytkowników języka. Lloyd myśli obrazowo, jego zdania są często równoważnikowe, krótkie, zawieszone. Masson natomiast jest jego przeciwieństwem, jako lingwista konstruuje długie, wielozdaniowe wywody. Fantastyczne są myśli matki Jamesa, która nigdy nie pogodziła się z utratą męża, brata i ojca – to swoiste strumienie świadomości pokazujące jej zawieszenie między przeszłością a przyszłością, między życiem, a czekaniem. Fantastyczne są rozmowy Lloyda z Jamesem – krótkie, powtarzalne, dobitne w swojej lakoniczności, ukazujące mądrość chłopca. W całej powieści nie brak humoru – Magee udało się wpleść ironię i subtelny humor w wiele scen i rozmów, zwłaszcza tych między Anglikiem i Francuzem. Nie zapominam także o licznych wstawkach po irlandzku i francusku – bardzo mi się podobały!

To bardzo dobra powieść, która pokazuje problem znany i już przestawiany na wiele sposobów z sporą dozą nowatorskości na płaszczyźnie fabularnej, ale i językowej. 

Moja ocena: 5/6

Audrey Magee, Kolonia, tł. Dobromiła Jankowska, 340 str., Wydawnictwo Poznańskie 2024. 

sobota, 27 kwietnia 2024

"Eileen" Ottessa Moshfegh


 

Eileen ma dwadzieścia cztery lata, mieszka z ojcem i pracuje w domu poprawczym dla chłopców. Nie brzmi to najgorzej, ale ojciec to były policjant, który nałogowo pije, ich dom to gorzej niż stajnia Augiasza – zasyfiona buda, której nikt od lat nie sprząta, a właściwie od śmierci matki, po której się Eileen nie otrząsnęła do dziś. A praca jest straszna i pełna przemocy – dom jest bowiem poprawczy tylko z nazwy, bardziej przypomina więzienie i miejsce dręczenia nieletnich. Do tego Eileen nie ma o sobie najlepszego zdania, właściwie to ma zdanie jak najgorsze. Uważa się za brzydką, nieudacznicę, rzadko się myje, nosi przypadkowo dobrane ubrania po matce, a żywi się byle czym. Utwierdza ją w tym ojciec, który codziennie ją szykanuje, wyzywa i poniża. Jednym słowem amerykańskiej sielanki nie ma. 

Narratorka jest już grubo po siedemdziesiątce i wspomina kilka dni tuż przed Bożym Narodzeniem, zanim odmieniła swoje życie, przy okazji wplatając nieliczne wydarzenia po tym, jak opuściła dom. Nie dowiadujemy się jednak, jak potoczyło się jej życie po wyjeździe. Poznajemy za to szczegółowo jej niepochlebne i oceniające myśli oraz przeraźliwe pragnienie akceptacji i bliskości. Moshfegh nie szczędzi tu obrzydliwych opisów, naturalistycznych, turpistycznych wręcz – to zdecydowanie nie jest książka dla kogoś, kto takiej dosłowności nie lubi. 

Eileen to obraz życia w amerykańskim małym miasteczku, które nie jest ani idylliczne, ani szczęśliwe, ani nie ma nic wspólnego z wymuskanym american dream. To zwykli ludzie, pozornie normalni, ale mentalnie ubodzy, zagubieni, straumatyzowani, uzależnieni, a co gorsze otoczenie, które o tym wie i to toleruje. Pomijając jednak ten aspekt, nie bardzo widzę jakąś konkluzję czy pointę tej książki, może dlatego, że narratorka nie zdradza, jak to, co wydarzyło się wtedy, gdy miała dwadzieścia cztery lata, wpłynęło na jej życie. Proza Moshfegh jednak jest warta uwagi – to soczysty, dosadny język. Amerykanka nie boi się pisać o kwestiach niewygodnych, fizjologicznych, brudnych i obrzydliwych, równocześnie kreując postaci nietuzinkowe, nietypowe, zaskakujące, niewygodne.

Proza warta uwagi, potoczysta, przyciągająca, ale na pewno nie dla każdej osoby.

Moja ocena: 4/6

Ottessa Moshfegh, Eileen, tł. Teresa Tyszowiecka, 272 str., Wydawnictwo Pauza 2024.

piątek, 26 kwietnia 2024

"Zrost" Robert Małecki

 


Czwarty i chyba (?) ostatni tom z komisarzem Bernardem Grossem w roli głównej. Małecki tym razem sięga po wydarzenia z II wojny światowej w rejonie Chełmży. To tam istniały podobozy Stutthofu, głównie kobiece i to tam już na samym końcu wojny zamęczono setki Żydówek, ewakuowanych z większych obozów. Ostatni świadkowie wojny żyją w pobliskich Bielczanach i gdy umiera jeden z nich, Stanisław Sądecki, okazuje się, że między nim, a jednym z sąsiadów od czasu okupacji istnieje zadra. 

Śmierć mężczyzny wygląda na samobójstwo, ale Gross ma pewne podejrzenia, które się wzmacniają, gdy okazuje się, że w pobliżu jeziora, w którym znaleziono ciało, o tym samym czasie wydarzył się wypadek samochodowy. Obie te sprawy pozornie się nie łączą, ale niewielkie poszlaki każą Grossowi i Skałce szukać powiązań. Stopniowo policjanci odkrywają historyczne tło i problemy z przeszłości – to bardzo ciekawy wątek i on niesie tę powieść, bo samo rozwiązanie zagadki kryminalnej nie jest przekonujące. Motywy sprawcy, a także sam sposób doprowadzenia do śmierci nie bardzo tym razem Małeckiemu się udały. 

Przyznam jednak, że ja czytam jego kryminały dla klimatu i postaci Grossa, a z czasem i Skałki. Lubię ten szaro-bure, nostalgiczne i smutne tło, opisy okolic Chełmży, historyczne informacje. Lubię także Grossa – za jakiego pogubienie i zwykłość. Lubię, że typowe dla kryminałów tragedie, które dotknęły główne postaci, nie są tu dominujące w sposób ściśle negatywny – widać, jak różnie każda z nich sobie z własnymi demonami radzi. 

Trudno zachęcać do tej książki, bo kto przeczytał i polubił poprzednie trzy tomy, na pewno po nią sięgnie, a kto jeszcze ich nie czytał, od Zrostu zaczynać nie powinien.

Moja ocena: 4/6

Robert Małecki, Zrost, 456 str., Wydawnictwo Literackie 2023.

czwartek, 25 kwietnia 2024

"Badania terenowe nad ukraińskim seksem" Oksana Zabużko


 

Mieszkająca w Stanach Zjednoczonych ukraińska pisarka kocha ukraińskiego artystę – para na odległość, a potem na bliskość, wybuchowa, naznaczona, niełatwa. Perypetie miłosne to jednak tylko przyczynek do opowieści o zupełnie czymś innym. Zabużko rozważa wszelkie aspekty stosunków międzyludzkich obywateli kraju postkomunistycznego. Kraju naznaczonego totalitaryzmem, traumą, bez spójnej przeszłości, bez jasnej przyszłości. 

Główna bohaterka, mieszkająca w Stanach Zjednoczonych, ukraińska poetka wiecznie konfrontowana jest z egzotyką swojego kraju pochodzenia. To ciągłe pytania, niedowierzanie, boom na Ukrainę, mylenie, szufladkowanie. Coś co nadaje od razu etykietkę jest dla pisarki uciążliwe i męczące. 
Równocześnie różni ją od Amerykanów pojmowanie świata, sposób rozmowy, horyzont, wrażliwość. Ale fakt, że mieszka na innym kontynencie zmienia ją i pozwala inaczej odbierać uczucia i zachowania ludzkie. Stopniowo rośnie jej świadomość w kwestii roli kobiet w postsowieckim społeczeństwie, kompleksów, jakie wyniosła z Ukrainy.

Związek z artystą to kanwa do rozważań na powyższe tematy, ale taka konstrukcja powieści nie ułatwia lektury. To swoisty strumień świadomości, przeplatany wierszami, napisany bardzo kwiecistym, można by powiedzieć barokowym wręcz, językiem. Przyznam, że dla mnie był on często niestrawny i zdecydował utrudniał percepcję tej powieści. Nie wyniosłam z niej tyle, na ile liczyłam, nie zachwyciłam się tak, jak miałam nadzieję.

Moja ocena: 3/6

Oksana Zabużko, Badania terenowe nad ukraińskim seksem, tł. Katarzyna Kotyńska, Wydawnictwo Agora 2023.

środa, 24 kwietnia 2024

"Miasto ślepców" José Saramago




Miasto ślepców to historia epidemii, która po kolei ogarnia wszystkich mieszkańców miasta, a póżniej kraju. Pierwsza osoba zaraża najbliższych tylko przez krótki kontakt z nimi, aż epidemia rozprzestrzenia się na całe społeczeństwo. Pierwsi oślepli zostają internowani w byłym szpitalu psychiatrycznym. Okazuje się jednak, że żona jednego ze ślepych widzi, ukryła to, by móc towarzyszyć mężowi. Nie zdradza jednak tego faktu innym. Mimo braku wody i funkcjonujących urządzeń sanitarnych grupa ślepców jako tako radzi sobie. Po pewnym czasie dołączają do nich kolejni chorzy i warunki życia stają się katastrofalne – wszystko tonie w brudzie i smrodzie. Ponadto grupa ślepców przejmuje przydzielane racje żywnościowe, by czerpać z ich rozdzielania profity.

Od pierwszych stron zaskoczył mnie język Saramago – autor nie wydziela graficznie dialogów,  wplecione są natomiast w długie zdania i oznaczane wielką literą. Potrzebowałam chwili, by przyzwyczaić się do tego sposobu pisania, zwłaszcza, że czytałam tę powieść po portugalsku. Dzięki temu zabiegowi Saramago przykuwa czytelniczkę do swojej powieści, nie ma tu miejsca na oddech czy pauzę.

Miasto ślepców można rozważać na wielu płaszczyznach. Naturalnie najpierw będzie to sama treść i akcja powieści, czyli obserwacja zachowań ludzkich wobec epidemii. Saramago podsuwa czytelniczce wiele pytań – jak szybko człowiek przejmuje zachowania zwierzęce, jak istotny jest wzrok do normalnego funkcjonowania, czy możliwa jest organizacja państwa, jeśli wszyscy są niewidomi, jaki sens ma takie życie, czy niewidomi mają jakąkolwiek przyszłość poza wegetacją i walką o pożywienie, jakie znaczenie ma miłość?

Saramago nakreśla jednak także drugą płaszczyznę – funkcjonowanie państwa i społeczeństwa. MOżna oceniać zachowanie państwa wobec początku epidemii – najpierw będzie to walka o przetrwanie i zachowanie organizacji państwowych, a później terror i bezduszność.

Nie sposób nie dostrzec, że Miasto ślepców to powieść-metafora. Saramago na płaszczyźnie językowej korzysta z ogromnego bogactwa portugalskich przysłów, powtarza wiele razy podobne lub te same słowa, a nawet sposób zapisywania dialogów wiąże się z tematyką powieści – na początku czytelniczka czuje się ślepa. Te metafory językowe rozciągają się na treść i rozważania: czy osoba widząca może być ślepa? Czy zachowanie wzroku wśród niewidomych jest błogosławieństwem czy przekleństwem? Czy odzyskanie wzroku oznacza utratę ślepoty?

Saramago niezwykle plastycznie oddaje obrazy destrukcji i zezwierzęcenia, pobudzając w czytelniczce wszystkie zmysły (nie tylko wzrok!). Zadziwiająca alegoria, która po ostatniej pandemii nabiera innego wymiaru.

José Saramago, Ensaio sobre a Cegueira, 299 str., Porto Editora 2016.

wtorek, 23 kwietnia 2024

"Porzucenie" Elisabeth Åsbrink


Rita wyszła za mąż grubo po czterdziestce, to dla niej ogromne wydarzenie, bo jej wybranek jest partnerem, z którym żyje od wielu lat i z którym ma dwie córki (jedną dorosłą, jedną nastoletnią). Ślub wydarzył się nagle w listopadowy zwykły dzień i na pozór nic nie zmienił. Na pozór, bo wewnętrznie stanowi dla Rity ogromną zmianę, choć męża właściwie już nie kocha. Krok po kroku kobieta odsłania historię swojego życia – nietuzinkową, naznaczoną przypadkami i tytułowym porzuceniem. Rita wychowała się w Wielkiej Brytanii, ale jest z pochodzenia Niemką. Dotarła na wyspę przypadkiem, z powodu nieudolności własnego ojca, który nie ogarnął planowanej podróży do Ameryki. Jej matka sama dbała o dzieci i utrzymanie. Rita poniekąd powiela jej los, Vidal ukrywa związek z nią ze względów rodzinnych. Historia jego rodu sięga Hiszpanii, do Anglii wyemigrowali jednak z Salonik, gdzie schronienie znalazła wielka grupa Żydów sefardyjskich. 

Pierwsza część powieści to wyznanie Rity, obraz kobiety dojrzałej, doświadczonej, pełnej refleksji, po czym powieść zupełnie zmienia charakter i styl. Pałeczkę przejmuje wnuczka Rity, dorastająca w Szwecji Katherine. Ona, podobnie jak wszystkie inne bohaterki, także naznaczona jest porzuceniem. Dorasta jak one bez ojca, który rozstał się z jej matką. Ta znowu matką być nie potrafi. Katherine cierpi, staje się opiekunką własnej matki i tęskni za ojcem. Jako osoba już dorosła wyrusza w podróż tropem przodków i trafia do Salonik. Tam krok po kroku odkrywa historię tułaczki europejskich Żydów. Ta druga część jest zupełnie inna – bardziej reportażowa, naszpikowana faktami i informacjami. Uczucia Katherine schodzą na drugi plan. I o ile dowiedziałam się wiele nowego, to jednak opowieść Rity dużo bardziej mnie poruszyła, a także zachwyciła niezwykle delikatnym, poetyckim wręcz językiem, a także pozwoliła odczuć emocje narratorki.

W tej powieści porzuceni są wszyscy – kobiety przede wszystkim, ale i mężczyźni porzucają mniej lub bardziej dobrowolnie swój kraj. Tu wszyscy cierpią i szukają swojej ścieżki, są emigrantkami, wyrzutkami, a przede wszystkim pozbawieni są domu. Ten wątek jest dla mnie dużo ciekawszy niż podkreślana w recenzjach historia Żydów. Zaskoczona nawet byłam, jaki obrót przybrała ta powieść, bo po przeczytaniu połowy spodziewałam się zupełnie czegoś innego. 

Warto sięgnąć dla języka, dla wyrazistego portretu psychologicznego, sporej dawki informacji historycznych i innej perspektywy historii Żydów niż ta powszechnie znana w Polsce.

Moja ocena: 4,5/6

Elisabeth Åsbrink, Porzucenie, tł. Natalia Kołaczek, 304 str., Wydawnictwo Wielka Litera 2021.

poniedziałek, 22 kwietnia 2024

"Mała matura" Janusz Majewski

 


Ludwik Maria Taschke urodził się w 1931 roku we Lwowie, ale zanim to nastąpiło jego rodzice stali się pionkami historii i polityki. Maria została w Europie, gdy jej rodzina emigrowała do Ameryki, bo nagła choroba nie pozwoliła rodzicom zabrać małego dziecka. Tadeusz spotkał trzy wielkie postaci, które wpłynęły na losy Polski, zanim poznał Marię i został ojcem Ludwika. 
Chłopiec zaznał szczęśliwego dzieciństwa w ukochanym Lwowie. Rodzinie nie brakowało pieniędzy, miłości i troski o dzieci – po jakimś czasie urodziła się jeszcze Hania. Jak się można domyślić beztroskie lata kończą się wraz z wybuchem wojny. 

Majewski niezwykle potoczyście opisuje perypetie chłopca. Z jego perspektywy obserwujemy sytuację polityczną, przemiany, wojnę z całymi jej konsekwencjami. Te obrazy wpływają na jego dzieciństwo, ale wciąż wiele tu zwykłego życia, czyli sprzeczek z siostrą, wypraw z kumplami, psot, rozmów, zabaw, szkoły.  Rodzina po wojnie ląduje w Krakowie, gdzie obserwuje rodzącą się nową władzę i porządek, zupełnie odmienny od jej przekonań oraz próbuje się w tej nowej rzeczywistości odnaleźć. Autor opisuje wiele wydarzeń z życia Ludwika – to szkolne impresje, konkretne dni, psoty, rozmowy, fascynacje nauczycielami. Ludwik dorasta i dojrzewa – obserwujemy jego zainteresowania, szukanie własnej ścieżki, ale także budzenie się seksualności. 

Czytając tę powieść, nie da się oprzeć wrażeniu, że to memuar, że Majewski pisze o tym, czego sam doświadczył, przeżył i pamięta. To oczywiście dobry trop, bo zgadza się wiele faktów z życia reżysera. Mimo wojennych przeżyć, to ciepła, nostalgiczna książka, którą po prostu dobrze się czyta. Widać, że autor ma piękne wspomnienia, mimo wielu przeciwności losu zaznał w domu miłości, poznał wspaniałych ludzi i otoczony był dobrymi duszami. Piękna, nostalgiczna lektura.

Moja ocena: 5/6

Janusz Majewski, Mała matura, 448 str., Wydawnictwo Marginesy 2010.