Ziemia pod islandzkim półwyspem Reykjanes ciągle drży. Sztab specjalistów spodziewa się najgorszego, czyli erupcji wulkanu. Problem w tym, że system wulkanów w tym miejscu jest skomplikowany i nie bardzo wiadomo, jak przemieszcza się magma. Na pewno nie będzie to erupcja stożkowa, a szczelinowa, a gdzie te szczeliny się otworzą nie wie nawet najlepszy specjalista. Sytuacja jest bardzo delikatna, bo na polach lawy z dawnych erupcji pobudowano rozległe osiedla domów. To okręg stolicy Islandii, gdzie mieszka większość obywateli.
W sztabie naukowym ważną rolę odgrywa Anna – wulkanolożka, specjalistka w swoim fachu i autorytet dla wielu osób. Anna, jako córka wulkanologa, ma ogromną wiedzę i wyczucie tematu, lecz napięcie przed erupcją przenosi się na jej życie. Podczas jednego z lotów zwiadowczych poznaje Tomasa – fotografa, który przyciąga ją jak magnes. Naukowyczyni zdolna jest postawić na szalę wspaniałego męża, dzieci i wpaść w ramiona kochanka. Nie czyni tego jednak bez wątpliwości, które buzują w niej niczym magma pod skorupą ziemi. Tytułowe ognie to określenie tego typu erupcji, ale to także emocje władające sercem i ciałem Anny.
Kolejne rozdziały wprowadzają cytaty z rozpraw naukowych na temat wulkanologii – przyznam, że były one często ciekawsze od fragmentów fabularnych. Björnsdóttir nie kupiła mnie tą opowieścią. Romans Anny mnie nie przekonał, jej rozterki są niewiarygodne, a zachowanie nieracjonalne. Ciekawym wątkiem są jej rodzice, zwłaszcza matka, ale także niedopracowanym. Nie potrafię sobie wyobrazić, co autorka chce w tej powieści przekazać? Że romans po czterdziestce zaćmiewa umysł i się zemści? Że nie warto iść za głosem serca? Że uporządkowane życie kryje niespełnione marzenia i niezrealizowane emocje? Wszystkie te wnioski wydają mi się być miałkie. Niemniej przeczytałam tę książkę do końca i się nie rozczarowałam, bo samo zakończenie jest świetne, choć przyznam, że znamion thrilleru w tej powieści nie widzę.
Na moje niezadowolenie z lektury miał ogromy wpływ przekład – nie rozumiem, dlaczego usunięto wszystkie islandzkie litery i znaki diakrytyczne? Czytelniczka wie, że jest w Islandii, zresztą tekst jest wręcz naszpikowany islandzkimi nazwami miejscowymi, dlaczego więc taka zbrodnia na tekście (ale na okładce nie)? Drga kwestia to absolutnie nielogiczne i niekonsekwentne używanie feminatywów, chyba na zasadzie, jak mi się napisze – na jednej stronie mamy ministrę i naukowca, geolożkę i wulkanologa, wszystko w odniesieniu do kobiet. Gdy Anna została nazwana islandzkim geologiem to już w ogóle straciłam serce do tego tekstu. Jeszcze rozumiem, gdyby w całej powieści używano maskulatywów, jakoś bym to przełknęła, ale ten miszmasz przyprawiał mnie o wewnętrzne drgawki.
Moja ocena: 3/6
Sigríður Hagalín Björnsdóttir, Ohnie. Miłość i inne katastrofy, tł. Jacek Godek, 360 str., Wydawnictwo Literackie 2021.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz