Lata siedemdziesiąte, Olandia - pięcioletni Jens zostaje pod opieką dziadków. Korzystając z ich nieuwagi wyrusza w alvaret - stepową roślinność porastającą wyspę - i nigdy nie wraca. Mimo szeroko zakrojonych poszukiwań chłopca nigdy nie znaleziono. Julia, jego matka, przez dwadzieścia lat nie pogodziła się z utratą syna. Pewnego dnia kontaktuje się z nią jej ojciec - Gerlof - twierdząc, że trafił na nowy trop Jensa. Julia rusza na rodzinną wyspę, gdzie angażuje się w prywatne śledztwo ojca.
Jak to możliwe, że kolejny skandynawski kryminał potrafi zainteresować czytelnika? Niewątpliwie największym atutem książki jest tło wydarzeń - specyfika wyspy, jej surowej natury, urwistych brzegów, morza. Akcja rozgrywa się jesienią więc nie brak tu zimna, deszczu, ulew, mgły. Theorin opisuje także przemiany społeczne na wyspie, która rozwinęła się z centrum rybołówstwa w mekkę urlopowiczów. Największy wpływ na rozwój wyspy miała budowa mostu łączącego Olandię ze stałym lądem. Ułatwiła ona exodus mieszkańców, spowodowała wyludnianie wiosek oraz ich okresowy powrót do życia w okresie urlopowym.
Najistotniejsza jednak w "Zmierzchu" jest, rzecz oczywista, intryga kryminalna. Początkowo Theorin nie spieszy się z wprowadzaniem czytelnika w zawiłości śledztwa - stwarza wręcz wrażenie, że wszystko jest jasne, a sam dąży tylko do ukazania szczegółów zaginięcia chłopca. W pewnym momencie jednak akcja tak przyspiesza, że kolejne zdania trzeba niemal połykać, by zobaczyć, jak autor wybrnie z narzucającego się prostego wytłumaczenia zaginięcia Jensa. Zdradzę wam tylko, że uda mu się to całkiem nieźle, a zakończenie na pewno was zaskoczy.
Theorin używa krótkich, dosadnych zdań. Rozdziały również nie są zbyt długie, układają się naprzemiennie: autor przenosi nas wstecz w co drugim rozdziale. Wszystkie te zabiegi przyspieszają czytanie, "przywiązują" czytelnika do książki.
W gruncie rzeczy trudno znaleźć w kryminale Szweda coś odkrywczego. Stosuje on sprawdzony, skandynawski przepis na dobrą, wciągającą powieść. Po przeczytaniu kilku recenzji nastawiałam się na rewelację, dostałam naprawdę dobrą rozrywkę, ale bez fajerwerków.
Moja ocena: 4,5/6
Johan Theorin, Öland, tł. Kerstin Schöps, 447 str., Piper.
Ach, też tę książkę tak oceniłam - spodziewałam się fajerwerków, a to był po prostu kawał dobrej roboty. Chociaż Nils Kant to świetnie skonstruowany bohater i właśnie te fragmenty z nim podobały mi się najbardziej...
OdpowiedzUsuńZgadzam się, postaci są świetnie zarysowane. Mnie Julia zainteresowała - jako cierpiąca matka.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam przed wybuchem Theorinomanii i trochę się jej dziwię:). Chyba , że "Nocna zamieć" jest znacznei lepsza.
OdpowiedzUsuńttp://filetyzizydora.blogspot.com/2011/01/moje-potyczki-z-nocnym-wyzwaniem.html
OdpowiedzUsuńPod linkiem jest co nieco o ostatniej książce z losowania, tyle, że występuje pod innym tytułem.
a tam ;)
OdpowiedzUsuńNocna zamieć jest lepsza:)
Ciekawa recenzja ;)
OdpowiedzUsuńnie czytałam jeszcze żadnej z jego książek, ale muszę to szybko nadrobić :) Czytając skandynawskie kryminały w kolejnych faktycznie ciężko odkryć jest coś nowego, ale zawsze miło się czyta :)
OdpowiedzUsuńIzo ja właśnie też:)
OdpowiedzUsuńMary już sobie w bibliotece zamówiłam.
Bujaczku dziękuję!
Eduth zgadzam się.
Mam ochotę na tę książkę, głównie ze względu na ten klimat.
OdpowiedzUsuńA ja przeczytam ze względu na miejsce akcji. Byłam na Olandii i bardzo mi się tam podobało.
OdpowiedzUsuń