poniedziałek, 27 sierpnia 2018

"Król" Szczepan Twardoch



Mam problem z Twardochem. Król podobnie jak Morfina wprawił mnie w pewien sposób w konsternację. Z jednej strony podobał mi się, a z drugiej wcale. Choć chyba jednak bardziej mi się nie podobał, niż podobał. Zastanawiam się, czy dokończyłabym lekturę, gdybym zdecydowała się na czytanie. A tak Maciej Stuhr przeprowadził mnie zgrabnie przez całą książkę, dobrze mnie przy tym bawiąc. 

Zacznę do końca, czyli od języka. Z jednej strony świetny w swoich powtórzeniach, sugestywny, ciekawiący monotonią, a z drugiej strony wkurzający tymi samymi punktami. Jest jak wkurzająca piosenka, która włazi w ucho i nie sposób się od niej uwolnić. Te ciągłe powtórzenia nazwisk i wydarzeń nadal brzmią mi w głowie i pewnie jeszcze długo będzie mi towarzyszyć specyficzna melodia Króla. Zdecydowanie podobał mi się w prozie Twardocha koloryt, odmienny sposób mówienia każdej postaci, wstawki w jidisz. Zresztą autor potrafi zadbać o ten koloryt na całej płaszczyźnie powieści - przedstawiając życie w żydowskiej dzielnicy Warszawy, rozmowy polityków, uliczny handel itd. To oczywiście tylko wycinek warszawskiego życia - akcja toczy się w środowisku żydowskim, wśród kombinatorów, mistrzów życia, przywódców Kercelaka, czyli ówczesnych mafiosów, których życie polegało na pobieraniu haraczu od innych, spędzaniu czasu w barach, knajpach, burdelach i na meczach bokserskich. Na walkach z polskimi bojówkami. Na rządzeniu i byciu królami życia. Prawdziwe postaci mieszają się z fikcyjnymi tworząc znakomity przekrój warszawskiej ulicy - pisząc znakomity zdaję sobie jednak sprawę, że nie jestem w stanie tego ocenić, bo stolica lat 30. ubiegłego wieku nie jest moim konikiem ani hobby. Takie wrażenie przynajmniej na mnie Król wywarł, nie mnie jednak rozsądzać, czy to życie faktycznie tak wyglądało. Jeśli jednak racja jest po stronie autora, to cieszę się, że nie mam nic wspólnego ani z Jakubek Szapiro, ani z Kumem Kaplicą, o Radziwiłłku nie mówiąc.

Jakub Szapiro to żydowski bokser, który przede wszystkim jednak pracuje dla Kuma, władcy żydowskiej Warszawy. Kum ma w swojej garści wszystko - sklepy, targi, konszachty, narkotyki, haracze. By utrzymać tę pozycję potrzebuje zaufanych ludzi, którzy dla niego cały ten kram będą kontrolować i którzy nie stronią od przemocy. Radziwiłłek z Kumem współpracuje, ale to .... (wstawcie tu sobie odpowiednie określenie spoza rejestru nadającego się na blog) jakich mało. Lawirant, kombinator o zamiłowaniu do brutalnego seksu. Jeśli już jesteśmy przy seksie, to ulubionym miejscem rozmów Kuma i jego szajki jest burdel Ryfki Kij. To przecież prawdziwi mężczyźni, którzy lubią komuś wlać, dobrze zjeść, sunąc po mieście wypasionymi modelami samochodów, w kieszeni czuć metal pistoletu i oczywiście zabawić się z dziwką. W domu czeka wprawdzie żona, która służy to tego samego, co pracownice Ryfki, no i do rodzenia dzieci i gotowania, czasem pomarudzi, ale poza tym zbyt ważna nie jest. Powieść Twardocha zaludniona jest prawdziwymi macho, szowinistami, którzy do tego nie grzeszą inteligencją. Czytelnik lub czytelniczka muszą to wytrzymać, albo porzucić lekturę. Ja wytrzymałam dzięki wyżej wymienionemu Maciejowi Stuhrowi oraz ciekawości. Jak książka się skończy, wiadomo dość szybko, ciekawa jednak byłam, w jaki sposób autor poprowadził fabułę. Przede wszystkim interesowało mnie jednak życie w Warszawie - stosunki polsko-żydowskie, wygląd ulic, przetasowania polityczne. Całe to tło było mi nieznane, a wiedza, jak się potoczyły losy Polski, nadawała przedstawionym w książce opisom apokaliptycznego posmaku.

Po lekturze pozostanie we mnie jedynie koloryt żydowskiej Warszawy. Żaden z bohaterów nie zasługuje na to, by wejść do kanonu moich ulubionych postaci literackich. Szapiro jest groteskowy, marionetkowy, dumny i słaby - szuka swojej drogi, ale szuka jej tak, jakby wcale nie był przekonany, że chce ją znaleźć. U schyłku życia, pogrążony w wyrzutach sumienia, spogląda na siebie, jak na osobę przegraną. Motyw poszukiwania własnej drogi, rozterek egzystencjalnych zupełnie więc nie przekonuje, a postać Litaniego - metafizycznego stwora krążącego nad Warszawą, wręcz śmieszy. Tak samo jak przeraża wizja świata, którym rządzi przemoc i testosteron.

Moja ocena: 3,5/6

Szczepan Twardoch, Król, 432 str., czyt. Maciej Stuhr, Wydawnictwo Literackie 2016.

niedziela, 26 sierpnia 2018

Stosikowe losowanie 9/18


Zapraszam do zgłaszania się do rundy wrześniowej! Pary rozlosuję 1 września, czas na przeczytanie książek mamy do końca miesiąca.

Dla przypomnienia zasady:

1. Celem zabawy jest zmniejszenie liczby książek w stosie.

2. Uczestnicy dobierani są losowo w pary i wybierają numer książki dla partnera.

3. Wylosowaną książkę należy przeczytać do końca miesiąca.

4. Mile widziana jest recenzja, do której link należy zamieścić na moim blogu.

5. Podsumowanie losowania wraz z linkami znajduje się w zakładkach z boku strony.

6. Jeśli wylosowana książka jest kolejną z cyklu, można przeczytać pierwszy tom.

Serdecznie zapraszam do zabawy i czekam na zgłoszenia wraz z podaniem liczby książek w stosie.

środa, 22 sierpnia 2018

"Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu" Jacek Dehnel


Cóż może być przyjemniejszego niż rozmawianie, dyskutowanie i czytanie o książkach? I o czytaniu? I pisaniu? Dla mnie to najlepsza konwersacja. Nieosiągalna, bo rzadko mam okazję o książkach dyskutować. Mój angielski DKK to pięć minut przytakiwania sobie nawzajem, że książka była taka i owaka, najczęściej niezła, bo Angielki nic nie krytykują, a potem plotkowanie o wszystkim. Pozostaje mi więc blog i fejsbuk. I własne myśli. Albo takie książki, jak ta. Wyobrażam sobie, że rozmowa z Jackiem Dehnelem byłaby szczytem bibliofilskiego szczęścia, możliwością wymiany poglądów, ale przede wszystkim wzbogacenia wiedzy (mojej ma się rozumieć). Zazdroszczę autorowi domu, w którym wyrastał. Mój wprawdzie także był pełen książek, ale nie aż tak, a przede wszystkim brakowało u mnie takiej atmosfery. Jako dziecko nie przeglądałam albumów z malarstwem, bo ich nie mieliśmy, studiowałam za to namiętnie atlas ptaków. Dzięki pracującej w księgarni cioci mieliśmy dużo książek, które namiętnie czytałam.

Podczas lektury Młodszego księgowego, wiele razy przytakiwałam autorowi - tak, jak on, do dziś pamiętam książki, które czytałam podczas choroby. Rzadko bywałam chora, ale gdy wreszcie mama pozwoliła mi zostać w domu, bo katar skutecznie eliminował mnie z życia, czytałam i czytałam. Podkreślałam ołówkiem nieznane mi słowa i wypytywałam potem o ich znaczenie. Uwielbiam kurioza i z przyjemnością czytałam o podobnym zamiłowaniu Dehnela, który pozwala czytelnikowi podejrzeć jego kolekcje, podsłuchać rozmowy i zerknąć w warsztat pisarski.

Młodszy księgowy to zbiór felietonów, które pogrupowane są w kilka działów i poświęcone  umieszczonym w tytule książkom, czytaniu czy pisaniu właśnie. Niedobrze zrobiłam czytając ten zbiór pod postacią e-booka, bo nie należy czytać wszystkich tekstów na raz. Nie każdy z nich mnie tak samo zainteresował, a czytając je ciągiem, niestety treść niektórych całkowicie mi umknęła. Z chęcią za to zatrzymałabym się przy tych, które mnie ujęły, tymczasem na czytniku nie sposób przekartkować książkę, wrócić do któregoś z felietonów. 

Zakładam, że jeśli czytacie mój blog, to lubicie książki traktujące o książkach i czytaniu - jestem pewna, że ta was zadowoli. Warto po nią sięgnąć chociażby dla fantastycznego stylu Dehnela. Uwielbiam jego elokwencję, ironię i spostrzegawczość. 

Moja ocena: 4,5/6

Jacek Dehnel, Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu, 368 str., Wydawnictwo W.A.B. 2013.

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

"Przypadki Lenza Buchmanna" Gonçalo M. Tavares



Powieść Tavaresa zaskakuje, uwiera, niepokoi i dziwi. Umiejscowiona w jakimś umownym czasie i nieokreślonym miejscu skazuje czytelnika na domysły. Najbardziej prawdopodobne wydają się Niemcy (ze względu na nazwiska i imiona głównie, ale także ewentualne skojarzenia z nazizmem), ale tę powieść można odczytywać bardzo uniwersalnie. To czwarty tom cyklu O Reino, noszący w oryginale tytuł "Nauka modlitwy w erze techniki", który moim zdaniem nadaje powieści zupełnie inny wydźwięk.

Główny bohater Lenz Buchmann - wychowany przez surowego ojca - jest wybitnym chirurgiem. Jego ręka to ręka geniusza medycyny, jego operacje są precyzyjne, a talent powszechnie znany. Ten genialny lekarz nie posiada jednak za grosz empatii. To człowiek pozbawiony uczuć, skupiony na sobie, wynaturzony. Jego celem jest zachowanie dziedzictwa ojca w postaci nieskalanego nazwiska - z tego powodu odczuwa ulgę, gdy umiera starszy brat i gdy może z powrotem połączyć bibliotekę ojca. Buchmann czerpie satysfakcję z poniżania innych ludzi - zaprasza do domu żebraków, którym każe z pokorą czekać na pozwolenie na jedzenie oraz obserwować go podczas uprawiania seksu z żoną. 
Gdy Buchmann nabiera poczucia, że w medycynie osiągnął wszystko, postanawia postawić na karierę w polityce. Jego niezachwiana idealna ręka nie będzie teraz operować lecz wskazywać ludziom drogę.

Tavares zaskoczył mnie także konstrukcją powieści - poszatkowaną na wiele krótkich rozdziałów, które znowu podzielone są na kolejne podrozdziały. Podczas pierwszego czytania skupiona byłam na śledzeniu akcji, czy może bardziej rozwoju Buchmanna. Ta powieść jednak zawiera w sobie wiele więcej. Każdy akapit gęsty jest od dwuznaczności, ukrytych myśli, nawiązań. Ze wstydem przyznaję, że nie miałam dość samozaparcia, by czytać tę książkę z namysłem i spokojem. A może faktycznie wymaga drugiego czytania? Przede wszystkim ciekawa byłam losów Lenza, a rozważania mi umykały, a właściwie umykały moje myśli.
To pierwsza książka portugalskiego pisarza, która wywarła na mnie tak bardzo nieportugalskie wrażenie. Niemiecko brzmiące nazwiska mnie zwodziły, bo, jak pisałam wyżej, przemyślenia Tavaresa są bardzo uniwersalne. Mnie jednak wystarczająco uderzyła kreacja człowieka głęboko dysfunkcyjnego, skrzywdzonego w dzieciństwie, niezdolnego do empatii, chorego.

Moja ocena: 4/6

Gonçalo M. Tavares. Przpadki Lenza Buchmanna, tł. Wojciech Charchalis, 304 str., Wydawnictwo Literackie 2015.

piątek, 17 sierpnia 2018

"Białe. Zimna wyspa Spitsbergen" Ilona Wiśniewska



Samotny lot jest dla mnie zawsze wspaniałą okazją do przeglądania zgromadzonych na czytniku książek, przebierania, kombinowania i wybierania. Spontanicznie zdecydowałam się na reportaż Ilony Wiśniewskiej, o lekturze którego od dawna myślałam. Przy morderczym upale, jakim zaskoczyła mnie Europa Środkowa, z przyjemnością zawędrowałam na Spitsbergen, a z jeszcze większą przyjemnością dowiedziałam się czegoś, a może nawet niemal wszystkiego, o tej wyspie. 

O życiu w ciemnościach, zimnie, na lodzie, w śniegu. W izolacji, w małej społeczności, w oddaleniu, bez dostępu do wielu udogodnień. Wiśniewska pisze także o pierwszych osadach na Spitsbergenie, o wydobywaniu węgla, o stacjach polarników, zwłaszcza polskich, wspomina o wszystkim, co zapisało się w annałach wyspy - a może to być katastrofa lotnicza lub spotkanie z niedźwiedziem. Autorka czerpie z opowieści, artykułów i wiedzy męża. Przemierza wyspę, by doświadczyć wszystkiego swoimi zmysłami, rozmawia, słucha, czuje.

Z ciekawością podążałam za Wiśniewską i czytałam o jej doświadczeniach o życiu w tak ekstremalnych warunkach. Czasem nawet z zazdrością myślałam o spokoju, odosobnieniu, ciszy. Niestety tego spokoju zabrakło mi w samym reportażu. Zbyt chaotycznym, zbyt nerwowym, powiedziałabym. Nie odkryłam w nim zamysłu autorki, struktury, podziału - miałam wrażenie, że Wiśniewska wraca do tych samych tematów, że pisze tak, jak myśli. Klucząc, wracając, nawiązując. A mnie taki styl nie odpowiada - wolę uporządkowanie, strukturę, z przyjemnością odkrywam zamysł autora, klamrę, pointę. Powrót do historii Ukrainki, która wyskoczyła ze statku do wody u brzegów Spitsbergenu nie wystarcza, by nadać reportażowi pointę czy go w jakiś sposób podsumować.

Duży plus jednak za język Wiśniewskiej - precyzyjny, świetnie oddający życie mieszkańców wyspy, a także jej atmosferę. Bez zbędnych ozdobników, ironicznie i konkretnie, czyli tak, jak lubię. 

To pouczająca (w moich oczach to wielki komplement), pełna klimatu i ciekawostek, zaskakująca książka. Mam po niej ochotę na więcej i zapewne sięgnę po kolejną książkę autorki.

Moja ocena: 4/6

Ilona Wiśniewska, Białe. Zimna wyspa Spitsbergen, 208 str., Czarne 2014.

poniedziałek, 13 sierpnia 2018

"Przepiórki w płatkach róży" Laura Esquivel


Książkę podsunęła mi znajoma z DKK, inaczej pewnie bym nigdy po nią nie sięgnęła, raczej nie jestem grupą docelową dla historii miłosnych. I faktycznie nie zostanę fanką tej powieści, aczkolwiek jest to całkiem przyjemna i ciekawe skoncypowana lektura. 

Esquivel stworzyła powieść pulsującą od emocji, zmysłową, pełną zapachów i smaków - prawdziwą ucztę dla zmysłów. Akcja rozgrywa się na meksykańskiej hacjendzie prowadzonej żelazną ręką przez Mamę Elenę. Jej trzy córki całkowicie znajdują się w jej władzy, najbardziej jednak cierpi najmłodsza, która według rodzinnej tradycji jest skazana na opiekę nad matką do jej śmierci. Tita cierpi, ale jak siostry poddaje się woli rodzicielki. Skrycie kocha nadal Pedra, który żeni się z jej najstarszą siostrą. Emocje, uczucia i zmysłowość realizowane są tu w kuchni - wychowana w tym miejscu Tita (matka nie miała mleka) uwielbia gotować i ta czynność nadaje jej życiu sens. 

Każdy rozdział powieści oznaczony jest innym miesiącem i rozpoczyna się innym przepisem, aczkolwiek te miesiące wydają się nie korelować z czasem akcji. Umieszczenie jednak przepisów jest bardzo ciekawym zabiegiem, ponieważ przygotowywanie każdego dania ściśle powiązane jest z akcją, a jedzenie tej potrawy wywołuje u smakoszy różne doznania emocjonalne. 

Sama akcja powieści odgrywa rolę podrzędną - to bardziej książka o uczuciach. Surowości, oziębłości, zemście, przyjaźni i miłości. Mnie jednak najbardziej uwiodły kulisy - wojna meksykańsko-amerykańska, życie na hacjendzie (choć właściwie nie wiadomo z czego kobiety żyją?), sposoby leczenia i wychowania. Mniej ciekawiły mnie opisy przyrządzania potraw, bo niemal wszystkie kręciły się wokół zabijania, skubania, ćwiartowania zwierząt, co samo w sobie mnie odstręcza, a w sumie ani jedna z opisanych potraw nie wywołała we mnie ślinotoku.

Cieszę się jednak, że przeczytałam tę książkę, bo jej odmienna konstrukcja była dla mnie nowością, poza tym nie często czytam książki z Meksyku, no i miałam znowu okazję czytać po angielsku.

Moja ocena: 4/6

Laura Esquivel, Like water for chocolate, tł. Carol Christensen i Thomas Christensen, 222 str., Blak Swan 1993.

czwartek, 9 sierpnia 2018

"Oto Tosia. W poszukiwaniu Pietrostwora" Marta Falkowska


Ten komiks Marty Falkowskiej znalazł się wśród laureatów trzeciej edycji konkursu im. Janusza Christy na komiks dla dzieci. To zdecydowanie książka przeznaczona dla młodszych dzieci, dla tych, które dopiero zaczynają swoją przygodę z czytaniem. Falkowska stawia bowiem na obraz, nie na słowo. Więcej tu onomatopei i krótkich wykrzyknień niż długich zdań, za to bardzo dużo pola do popisu dla wyobraźni. 


Tosia mieszka w domu na skraju lasu, pewnego dnia w ogrodzie odkrywa dziwny ślad. Ślad, który nie pasuje do żadnego jej znanego zwierzęcia. Rezolutna dziewczynka wyrusza więc na poszukiwania osobnika, który pozostawił ów ślad. Wyrusza do lasu, choć mama zabroniła jej tam chodzić, a kot Precel przed wyprawą ostrzega. Kot jest tutaj głosem rozsądku, Tosia za to bardzo ciekawym dzieckiem, które lubi eksperymenty i nie stroni od przeszkód. Ironiczne komentarze Precla są świetne, to smaczek dla dorosłych, dziecko zapewne skupi się na fantazji dziewczynki, która w lesie spotyka rozmaite stwory. Kreska Falkowskiej świetnie oddaje to, co w swojej wyobraźni dostrzega Tosia. Pełne rozmachu rysunki przekazują mnóstwo treści. 


Nie jestem niestety znawcą komiksów, na pewno nie jestem w stanie wyłapać wszystkich smaczków, ale jako laik sądzę, że album Falkowskiej, a szczególnie stworzona przez nią bohaterka to całkiem udany debiut. Ciekawa jestem czy autorka planuje kolejne części z Tosią w roli głównej.


Marta Falkowska, Oto Tosia. W poszukiwaniu Pietrostwora, 48 str., Wydawnictwo Egmont 2017.

wtorek, 7 sierpnia 2018

"Histórias de bolso" Gonçalo Duarte


W ramach poznawania kolejnych pisarzy i krajów luzofońskich oraz szlifowania języka sięgnęłam po tę pozycję. Ta książka zawiera dwadzieścia jeden opowiadań, opracowanych dla czytelników, którzy języka się uczą. Na marginesach są tłumaczenia trudniejszych słów lub zwrotów oraz słów typowych dla innych wersji języka portugalskiego. Opowiadaniom towarzyszą także ćwiczenia, kontrolujące rozumienie treści, krótki szkic trudniejszych zagadnień językowych czy gramatycznych oraz dopasowane zadania. Autor podrzuca też kilka impulsów do dyskusji na temat poruszanych w opowiadaniach problemów.

I o ile te ćwiczenia są świetne, to mnie jednak bardziej interesowały same teksty i możliwość poznania dzięki nim wszystkich krajów portugalskojęzycznych. Tematyka opowiadań jest różnorodna, często jednak bardzo mocno związana kulturowo z danym krajem, tak jest w przypadku opowiadania pochodzącej z Wyspy św. Tomasza i Książęcej Olindy Beja, która opisuje świętowanie Dnia Portugalii 10 czerwca oraz sposób w jaki tłumacz przełożył na lokalny język przemowę kapitana. Bardzo podobało mi się opowiadanie Jorge Listopada, pisarza czeskiego pochodzenia, w którym narrator relacjonuje spotkanie z kolegą ze studiów, słynnym poetą. Zachwycający jest także tekst Berenice, w którym Ivana Arruda Leite pisze o długo planowanym weselu tytułowej Berenice, która w drodze do kościoła ląduje w brazylijskiej faweli. 

Z przyjemnością spotkałam znanych mi już pisarzy, takich jak pochodzący z Angoli José Eduarda Agualusa oraz Pepetela czy Timorczyk Luís Cardoso. 

Duarte prezentuje szeroki przekrój opowiadań i choć są to przeważnie bardzo krótkie teksty, to wystarczą, by odnaleźć wśród pisarzy swoich faworytów. Dla mnie to przede wszystkim impuls do sięgnięcia po dłuższe formy literackie pisarzy, którzy najbardziej trafili w mój gust, ale także możliwość poznania krajów, których literatura jest dla mnie trudniej dostępna, jak np. z Gwinei-Bissau. 

Nie będę ukrywać, że niektóre z tekstów były bardzo wymagające językowo, a ich głębszy sens zrozumiałam dopiero dzięki ćwiczeniom, które zmusiły mnie do powrotu do niektórych fragmentów i głębszego zastanowienia się nad sensem wypowiedzi. 

Polecam tę książkę wszystkim osobom, które uczą się portugalskiego i znudzeni są podręcznikami. To świetny sposób na pierwszy kontakt z literaturą w oryginale.

Moja ocena: 5/6

Gonçalo Duarte, Histórias de bolso, 176 str., Lidel 2016.

piątek, 3 sierpnia 2018

"Droga do domu" Yaa Gyasi



Od dawna miałam ochotę na lekturę tej książki, ale jak to zwykle bywa, czekała cierpliwie na czytniku na swoją kolej. Na szczęście, dzięki mojej sugestii, członkinie DKK wybrały ten tytuł, co oczywiście przyspieszyło i moją lekturę. 

Droga do domu to powieść z gatunku tych, które dobrze się czyta. Strony same uciekają i nie wiadomo kiedy dotarłam do ostatniego rozdziału. Autorka opowiada historię dwóch spokrewnionych ze sobą rodzin - zachowuje chronologię, ale nie opisuje szczegółowo życia każdego potomka, a raczej koncentruje się na jednej osobie z każdego pokolenia, obrazując na jej przykładzie punkty zwrotne w historii rodziny. Jedna z rodzin jest przyczynkiem do opisania historii mieszkańców wielu plemion z terenu dzisiejszej Ghany. Poczynając od sporów międzyplemiennych, poprzez pierwsze umowy handlowe z Anglikami, a potem Holendrami, po handel niewolnikami. Zwalczające się nieustannie plemiona zwyczajowo podczas potyczek i walk uprowadzają ludzi, których początkowo sami wykorzystują, a stopniowo zaczynają sprzedawać Anglikom, rozkręcając w ten sposób handel niewolnikami. W tym procederze maczają ręce niemal wszyscy, ale tylko nieliczni faktycznie zdają sobie z tego sprawę.

Pierwszym opisanym pokoleniem obu rodów są Effia i Esi, to one rozpoczynają tę opowieść o kobietach, bo choć i mężczyźni bywają głównymi postaciami niektórych rozdziałów, to właśnie kobiety mają w sobie siłę, moc, magię i energię do działania. Effia i Esi nigdy się nie poznały - pierwsza z nich została "żoną" angielskiego kolonizatora i zamieszkała w twierdzy, w podziemiach której więziono Esi, zanim wypłynęła za ocean. Nie oznacza to jednak, że potomkowie Effi nie zaznali niewolnictwa - także w ich przypadku kolor skóry determinował życie. Jej związek z Anglikiem wprowadził do rodziny białą krew, a jasny kolor skóry stał się dla jej potomków raczej przekleństwem niż ratunkiem. Podczas gdy linia Effi boryka się z kolonizatorami, misjonarzami, biedą i skutkami nieustających wojen w Afryce, potomkowie Esi pracują na plantacjach, w kopalniach i aktywnie walczą o zniesienie niewolnictwa. Początkowo wydawać się może, że Effia wyciągnęła lepszy los, wygrała lepsze życie, ale w tej historii nie ma wygranych.

Na początku książki autorka umieściła drzewa genealogiczne obu sióstr - rzecz bardzo pomocna podczas lektury, z której jednak nie korzystałam, bo w e-booku było to bardzo niewygodne. Tym więcej uwagi musiałam poświęcić każdemu rozdziałowi, by rozwikłać pochodzenie poszczególnych bohaterów. Gyasi wspomina oczywiście o rodzicach czy dziadkach, ułatwiając identyfikację, ale wymaga od czytelnika sporo uwagi, nawiązując do wydarzeń minionych, a nawet do pramatek obu rodów. Symbolem, który łączy wszystkie pokolenia Effi jest ogień, od którego zginęła matka obu dziewczyn. Przekleństwem potomstwa Esi jest woda, która rozdzieliła ich od ojczyzny. Te dwa żywioły są symbolem ich losów, siłą, klątwą i celem.

Gyasi opowiada historię obu rodów naprzemiennie, dając czytelnikowi możliwość porównania historii obu kontynentów - gdy Ameryka walczy z niewolnictwem, Afryka walczy o niepodległość. Na pierwszy rzut oka całkiem różne bitwy, a jednak w pewnym sensie bardzo podobne.

O niewolnictwie napisano już wiele, Yaa Gyasi nie wnosi do tej dyskusji niczego nowego. Jej książka to kolejne spojrzenie na ten temat, które może ująć tylko sposobem przedstawienia, konstrukcją powieści, wprowadzeniem wątków niemal magicznych. Nie jest to powieść odkrywcza, aczkolwiek zastanawiam się, czy w ogóle coś odkrywczego na ten temat można napisać. Bo że niewolnictwo było najgorszym, najokrutniejszym błędem ludzkości wiemy, że odziera z godności także. Droga do domu jest raczej sagą rodzinną niż głosem w dyskursie na powyższy temat. Powieść napisana zręcznie, ze swadą, która dobrze się czyta i która zapewne ma duże szanse się podobać ówczesnemu, przyzwyczajonemu do pędu, czytelnikowi. Obawiam się jednak, że jej treść bardzo szybko uleci z mojej pamięci.

Moja ocena: 4/6

Yaa Gyasi, Droga do domu, tł. Michał Ronikier, 412 str., Wydawnictwo Literackie 2016.

środa, 1 sierpnia 2018

Stosikowe losowanie 8/18 - pary

Maniaczytania wybiera numer książki dla Marianny (w stosie 60 książek) - 6
Marianna wybiera numer książki dla Anny (w stosie 211 książek) - 44
Anna wybiera numer książki dla Gucimal (w stosie 104 książki) - 67
Guciamal wybiera numer książki dla Niekonieczniepapierowych (w stosie 70 książek) - 68
Niekoniecznie papierowe wybiera numer książki dla ZwL (w stosie 1100 książek) - 111
ZwL wybiera numer książki dla McDulki (w stosie 250 książek) - 199
McDulka wybiera numer książki dla Maniiczytania (w stosie 20 książek) - 7

"Córka Robrojka" Małgorzata Musierowicz


Lecę dalej z Jeżycjadą i tomami, które czytałam tylko raz, więc zupełnie, ale to zupełnie z nich nic nie pamiętam. I fajnie, bo lektura tym przyjemniejsza, choć oczywiście bez kilku zgrzytów zębami nie mogło się obejść.

Pamiętacie Robrojka? Poczciwca nieśmiertelnie zakochanego w Anieli? Otóż ów Robrojek przejechał się na swojej dobroci i poczciwości, lądując w Poznaniu bez przysłowiowego grosza przy duszy, za to z nastoletnią córką. Stracił firmę, pracę i wyżebrał zatrudnienie u dawnego kolegi szkolnego, którego charakter jest dokładną przeciwnością robrojkowego. Przybywa z Łodzi, gdzie dotąd mieszkał i bierze się za remont szopki ogrodowej, której hojny kolega mu użyczył. Szopka nieocieplona, bez izolacji, ale zamienia się, dzięki sprawnym rękom Roberta, w cudeńko. Gdy z wakacji u babci przyjeżdża córka, można w wyremontowanej budce już zamieszkać. To nic, że ciasno i skromnie, ale za to przytulnie. Córka Robrojka nosi nietypowe imię Arabella - Musierowicz niestety nigdzie nie tłumaczy skąd pomysł na ten szczyt pretensjonalności. Bella jest wierną kopią taty - niezbyt ładna, pulchna, ale za to pracowita. Taka dziewczyna na stodziesięć: i rurę naprawi, i gwóźdź wbije, okna ociepli, obiad ugotuje, czasu na głupoty i romantyzm nie ma. Krzepka, zaradna i konkretna. Bella do życia podchodzi zadaniowo i gdy zostaje poproszona o rozerwanie mającego szlaban syna chlebodawcy ojca, z niechęcią, ale jednak podejmuje się tej misji. Syn, czyli Cezary to dziwoląg jakich mało - brzydki, a nawet szpetny, zakochany w poezji, w ciągłej walce wewnętrznej ze światem. Ów młody człowiek zdaje sobie sprawę ze zła panującego na świecie, z ludzkiej nikczemności i zupełnie nie pasuje do podchodzących konsumpcyjnie i bezrefleksyjnie do życia rodziców, dla których liczy się telewizja i święty spokój.

Bella i Czarek wydają się nie mieć ze sobą nic wspólnego, ale nawet tak odmienne dwie osoby może coś połączyć - miłość do róż oraz Mateusz. Ten rezolutny chłopak mieszka w sąsiedztwie i z chęcią angażuje się w pomoc Czarkowi, który maniakalnie kręci filmy, piętnujące brzydotę.

W Córce Robrojka wątków miłosnych jest jednak więcej, bo jak się pewnie domyślacie, Cezary będzie się miał ku Belli. Podczas gdy tych dwoje zajętych jest swoimi sprawami, Robrojek przeżywa mały revival - wpadając w pielesze domowe Borejków. Cała rodzina wspomina z rozrzewnieniem dawne czasy. Co ciekawe mimo tak wielkiej zażyłości, przyjaciele stracili kontakt na szesnaście lat. Kreowany na starszego pana Robrojek - tymczasem ma według moich obliczeń jakieś trzydzieści pięć-sześć lat - zaczyna się interesować Natalią, tracąc resztki uczuć do Anieli.

Przyznam, że strasznie działał mi na nerwy kryształowy charakter Robrojka - nieskazitelnego, dobrodusznego, pomocnego. No ile można? Żadnej skazy nie ma? Bella zresztą też jest wcieleniem dziecka idealnego.
Książkę ratuje Ida - nieco karykaturalna w swojej gadatliwości, ale pełniąca rolę pewnego rodzaju narratora. Swoimi potokami słów do syna, relacjonuje czytelnikowi wszystkie wydarzenia, co wydaje być się całkiem udanym zabiegiem. Musierowicz próbowała powtórzyć ten zabieg w najnowszych tomach, każąc Idzie pisać potoczyste maile - niestety rezygnując niemal z dialogów. Tutaj na szczęście jest ich wiele, niektórych nawet całkiem niezłych. Nie zapomnijmy też o sporej dawce kultury - tutaj wszyscy czytają literaturę wysokich lotów, słuchają muzyki poważnej i z wielką chęcią dyskutują o tematach z tymi sztukami związanych. Rzecz sama w sobie mało realna, aczkolwiek sympatyczna.

Już zacieram ręce na kolejny tom, za który zapewne zabiorę się w sierpniu, czyli niebawem.

Moja ocena: 4/6

Małgorzata Musierowicz, Córka Robrojka, 219 str., Akapit Press 1996.