To powieść, o której słyszałam opinie entuzjastyczne albo zdecydowanie negatywne. Nie jestem jednak w stanie powiedzieć, do której grupy ja się zaliczę. Daleko mi do zachwytu, nie potępię jednak także tej książki, obojętność jest mi chyba najbliższa.
Początkowo powieść koncentruje się wokół czwórki przyjaciół ze studiów, którzy próbują swojego szczęścia w Nowym Jorku. Malcom jako architekt, JB jako artysta, Willem jako aktor, a Jude jako prawnik. Początkowo akcja rozwija się bardzo wolno, nie bardzo wiadomo, do czego zmierza autorka. Stopniowo Willem i Jude krystalizują się jako główni bohaterowie powieści, których łączy głęboka przyjaźń. Niespecjalnie wiadomo, dlaczego akurat oni tworzą nierozerwalny duet. Akcja zaczyna się koncentrować wokół najbardziej tajemniczego członka tego kwartetu - Jude'a. Nawet najbliżsi przyjaciele niewiele o nim wiedzą, ale otaczają go specjalną troską, ze względu na problemy z chodzeniem i ataki bólu.
Autorka bardzo powoli odkrywa przed czytelnikiem przeszłość Jude'a. Poznajemy ją głównie poprzez retrospekcje, wspomnienia. Zanim jednak skupię się na nim, chciałam napisać parę słów na temat przyjaźni tej czwórki. W moim odczuciu bardzo słabo umotywowanej - jako studentów połączyły ich imprezy, wspólne balangi w akademiku, ale w zasadzie niewiele mają ze sobą wspólnego i po studiach ich drogi nie są ze sobą silnie związane. Dlatego miałam wrażenie, że mężczyźni są uwikłani w przyjaźni, często jest ona dla nich balastem. A gdy tworzą się dwa fronty: Jude i Willem oraz Malcom i JB, mają ze sobą jeszcze mniej wspólnego.
Sama przyjaźń między Judem i Willemem, bo tylko tutaj dowiadujemy się więcej, jest czasem kuriozalna. Ich ciągłe przepraszanie się, wyznawanie sobie miłości jest śmieszne. Na szczęście równoważy to sam wątek Jude'a. Chyba po raz pierwszy spotkałam się z tak wnikliwym opisem zespołu stresu pourazowego u człowieka. Zazwyczaj dziwi mnie, jak bohaterzy książkowi przechodzą do porządku dziennego po przebytej traumie, daleko nie patrząc, choćby Harry Potter. W Małym życiu, autorka świetnie ukazuje, jak nieleczona trauma potrafi zniszczyć życie. A to co przeżył Jude, nie jest do uniesienia dla nikogo. Nie chcę zdradzać zbyt wielu szczegółów, więc nie opiszę tutaj na czym polega jego uraz.
W mniejszym stopniu ten temat rozciąga się także na Haralda, który swoje traumatyczne przeżycia leczy adopcją Jude'a. Nie chcę porównywać skali zespołu stresu pourazowego tych dwojga, bo nie waga doświadczenia, ale jego wpływ na odczuwanie człowieka są decydujące i być może Harald, mimo że u niego wydarzenie traumatyczne było jedno, cierpiał w podobny sposób. Niemniej warto zauważyć, że autorka pokusiła się na pociągnięcie tego tematu także w przypadku innych bohaterów. Zresztą opisy urazu, traumy, jej skutków, flashbacków są najmocniejszą stroną powieści.
Językowo Małe życie nie zadowala - nieoczekiwane zmiany perspektywy narracji nie są niczym uzasadnione, a wprowadzają zamęt. Miałam także sporo zdziwień dotyczących doboru słownictwa, ale to już raczej uwaga do tłumaczki. Długość powieści to kolejny punkt negatywny- moim zdaniem to książka przegadana, przeciągnięta w nieskończoność, naszpikowana szczegółami (opisy domów, obrazów, podróży). Celowe odsuwanie w czasie odkrycia przyczyn zachowania Jude'a miało zapewne zaciekawić czytelnika i wprowadzić napięcie - mnie nużyło i czułam się przez autorkę manipulowana. Po jakimś czasie opisy kolejnych brutalnych scen traciły na wiarygodności, nie mówiąc już o wcześniej wspomnianym ciągłym przepraszaniu się i wyznawaniu sobie uczuć. Mam tu jednak na myśli ilość tych scen, a nie ich opisy, bo tu podtrzymuję to, co napisałam powyżej - im nie mogę nic zarzucić.
Nie rozumiem fenomenu tej powieści, mnie ona nie poruszyła, nie spowodowała nawału uczuć ani współczucia.
Moja ocena: 3,5/6
Hanya Yanagihara, Małe życie, tł. Jolanta Kozak, 814 str., Wydawnictwo W.A.B. 2016.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz