Gerald Durrell opisuje kilkuletni pobyt swojej rodziny na wyspie Korfu. Rodzina składa się z matki, dwóch starszych braci, starszej siostry, małego Geralda oraz jego ogromnej menażerii. Wyjazd na Korfu dla chłopca to wyjazd do raju. Tu nie ma szkoły, sztywnych reguł ani konwenansów, a jest bezkresna natura, nienaruszona wyspa, ogromne różnice kulturowe między Grekami a Anglikami i beztroska.
Autor ze swadą i dowcipem opisuje przeróżne perypetie rodzinne związane z przyjazdami gości, szukaniem mieszkania, zakupami, kontaktami z miejscowymi i wreszcie zwierzętami. Mały Gerry bez ustanku znosi do domu przeróżne zwierzęta - ptaki, węże, skorpiony, żółwie, które namiętnie hoduje, a które ingerują we względny spokój tej dość szalonej rodzinki. To nad wyraz śmieszne przygody i godny podziwu jest łagodny stosunek matki do dziwactw najmłodszego potomka. Choć przyznać trzeba, że toleruje ona i inne wyskoki swoich dzieci. Tu prym wiedzie najstarszy syn, który był motorem wyprowadzki na wyspę. Larry jest mało sympatyczny, pyszałkowaty i rządzi rodziną i matką, która cierpliwie i z elegancją znosi jego wybryki.
Widziane z perspektywy chłopca lata na Korfu to jedna, wielka sielanka. Pływanie w morzu czy łódką, obserwowanie owadów czy płazów, samodzielne wyprawy w towarzystwie psa, rozmowy z miejscowymi, objadanie się figami, winogronami i innymi plonami - to wszystko brzmi jak perfekcyjne dzieciństwo. Nie dziw, że Gerry starał się wymigać od nauki na wszelkie sposoby.
Na mnie magia tej książki jednak nie zadziałała. Irytował mnie wyżej wspomniany Larry - opryskliwy i władczy. Stosunek rodziny do miejscowych też nie jest godny pochwały, choć zapewne odpowiedni dla czasów przedwojennych. Mnie jednak drażnił ten brytyjski sznyt i wywyższenie. To co Gerald robi zwierzętom bazuje oczywiście na niepohamowanej ciekawości małego chłopca, ale w większości jest po prostu okrutne i nie ma nikogo, który by chłopcu wytłumaczył, że podkradanie malutkich piskląt nie jest najlepszym pomysłem. Rozumiem naturalnie, że książka opisuje dawni minione czasy, ale po prostu zestarzała się w tych kwestiach niezbyt dobrze. Gdyby nie niektóre komiczne sceny (przyjęcie, psoty srok), zapewne nie dokończyłabym tej lektury.
Moja ocena: 3/6
Gerald Durrell, Moja rodzina i inne zwierzęta, tł. Anna Przedpełska-Trzeciakowska, czyt. Filip Kosior, 296 str., Noir sur Blanc 2019.
Widzę, że miałaś dokładnie tak jak ja, gdy czytałem pierwszy raz lata temu. Przy drugim czytaniu, akurat w pandemię, element sielanki i poczucia humoru plus sarkazm wzięły górę nad wątpliwościami. Ciekawe, że serial chyba złagodził kwestie badań Gerry'ego nad zwierzętami (i ogólnie ściął ten wątek), za to wyostrzył i podkreślił napięcia między Durrellami a lokalną społecznością, wykraczając zresztą poza to, co jest w książkach.
OdpowiedzUsuńMnie do serialu po tej lekturze już wcale nie ciągnie, jakoś zupełnie nie zaiskrzyło.
UsuńW pełni rozumiem, szczególnie że w serialu cała rodzinka jest mniej sympatyczna niż w książkach, rozwiała się mgiełka sentymentu.
Usuń