Uff, przebrnęłam. Tak, przebrnęłam. Gdyby nie pochlebne słowa Doris Lessing, wydrukowane na obwolucie, gdyby nie miejsce akcji, mieszczące się w Malezji i gdyby nie pozytywna recenzja Zosika, to pewnie porzuciłabym lekturę jeszcze przed połową.
"Faktoria jedwabiu" to debiutancka powieść młodego Malezyjczyka - właściwie powieść całkiem interesująca ale mnie jednak trochę rozczarowała. Tash Aw nie potrafił zainteresować mnie do tego stopnia, by żal było mi odkładać książkę. Raczej musiałam motywować się do ukończenia lektury.
Autor opisuje życie Johhny'ego - wioskowego spryciarza i samouka, komunisty i karierowicza, widziane oczyma jego syna, żony i najlepszego przyjaciela. Każdy z narratorów pokazuje nam zupełnie inną postać. Johnny jako ojciec to niemal rzezimieszek, spekulant, typ spod ciemnej gwiazdy. Syn odziera legendarną wśród mieszkańców Malezji postać ze wszelkich pozytywnych cech. Właśnie ten pierwszy nagatywny obraz bohatera, naszkicowany przez jego syna, rzutuje na odbiór całej książki.
Snow, piękna żona Johnny'ego, przedstawia bowiem już zupełnie inną postać. Johnny, pochodzący z zupełnie innej warstwy społecznej, fascynuje i pociąga ją. I mimo, że krótka fascynacja zamiera, Snow pozytywnie wyraża się o swoim mężu.
I w końcu najlepszy przyjaciel - Anglik Peter - opisuje losy Johnny'ego. Jednak w tej ostatniej części, Johnny schodzi nieco na drugi plan. Najistotniejsza staje się wyprawa na wyspy Siedem Dziewic, w której udział wzięli właśnie Johnny, Snow, Peter, tajemniczy Japończyk oraz Honey - angielski właściciel kopalni. Wyprawa pełna jest niedmówień i tajemniczych wydarzeń, a autor pozostawia czytelnikowi wiele miejsca na spekulacje.
Każdy z narratorów opisuje te same wydarzenia, naturalnie z innego punktu widzenia, i dopiero Peter dopełnia ten obraz, tłumacząc niejasne sytuacje i kompletując obraz bohaterów. Właśnie ta ostatnia część najbardziej mnie zainteresowała. Peter, mieszkający w domu starców, nie tyle wspomina dawne wydarzenia, co ukazuje Malezję, widzianą oczyma kolonisty. Kolonisty zafayscynowanego Azją - dla mnie to jeden z najciekawyszch aspektów książki. Z każdej strony starałam się wysupłać informacje dotyczące ówczesnej Malezji, jej mieszkańców i przemian, zachodzących w kraju.
Peter, zapalony botanik, dodatkowo wzbogaca swoją opowieść mnóstwem informacji o azjatyckiej florze, jako że podjął się zaprojektowania ogrodu w domu starców.
Nie przekonał mnie język powieści - nie mogę autorowi nic zarzucić, zabrakło mi jednak lekkości pióra na kartach książki. Za to zachwyciła mnie struktura powieści - każdy z trzech narratorów inaczej opowiada, każdy z nich inaczej spogląda na te same wydarzenia. Kolejni narratorzy uzupełniają opowieść, ukazując jej różne aspekty. Wszak dla każdego z nich coś innego spełnia największą rolę. Za to wielkie brawa dla autora! Ciekawa jestem jak Tash Aw spisał się w swojej drugiej powieści i niewykluczone, że mimo mojego sceptyzmu po nią sięgnę.
Tash Aw, Die Seidenmanufaktur Zur schönen Harmonie, tł. Pociao i Roberto de Hollanda, 446 str., rowohlt.
mnie także ta książka nie przekonała, choć czytanie jej miało swój urok; urok polegający na czytaniu o Malezji w Malezji...
OdpowiedzUsuńRozpoznawałem niektóre elementy otoczenia, np Malakkę
A kto powiedział, że lektura musi być łatwa, lekka i przyjemna? Prawdziwe rarytasy trafiają się wśród tych, do których musimy włożyć sporo serca, wysiłku. Wiem, co mówię. Po latach, o dziwo, tylko one pozostają w nas i przypominają o sobie z pomroków niepamięci.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam serdecznie :)
Anhelli - łatwa i przyjemna niekoniecznie ale choć trochę radości mogłaby przynosić:)
OdpowiedzUsuńHajfa - wierzę, jestem fascynatką Malezji.
Pomysł zastosowany w powieści wydaje się b. ciekawy. Z tego wszystkiego już ją zakupiłam;) A tu 'Rice Mother' jeszcze czeka...
OdpowiedzUsuńOkładka wydania niemieckiego też mi się bardzo podoba.
Annapurno mnie się "Matka ryżu" dużo bardziej podobała.
OdpowiedzUsuń