Słyszeliście o dramatycznej akcji ratunkowej dwóch polskich eksploratorów, którzy zaginęli w 2013, spływając Rio Yarí w Kolumbii? Nie? Nieważne. Nawet jeśli dzikie południowoamerykańskie rzeki was nie interesują, a o Żorach na Górnym Śląsku nigdy nie słyszeliście, to gwarantuję wam, że podczas lektury książki Maćka Tarasina nudzić się nie będziecie. Oczywiście dużo fajniej się ją czyta, jeśli zna się głównego bohatera i od dawna śledziło jego przygody, a przewracając strony, co rusz trafia na sobie znane osoby czy wydarzenia. Jednak nie tyko to było moją motywacją, do przeczytania tej książki. O bardziej czy mniej ekstremalnych podróżach czytam od dawna, tę pasję dzielę z moim mężem i dzięki tym zainteresowaniom udało nam się ponad dziesięć lat temu żeglować wokół Borneo czy Mindanao z jednym z weteranów podróży nietypowych. Poza tym, nie wstydzę się przyznać, że zżera mnie zazdrość, a i trochę żal, że nie zaszłam tak daleko, by podróżować jak włóczykij. A im jestem starsza, a przede wszystkim odkąd mam dzieci, doceniam przynajmniej podstawowe wygody.
Ale miałam pisać o książce Maćka. Otóż tytuł jest trochę mylny, autor nie skoncentrował się tylko na opisaniu słynnej, tak niefortunnie zakończonej, wyprawy. To przede wszystkim książka o tym, jak rodzi się pasja. Maciek wybiega w przeszłość, opisując swoje pierwsze spływy kajakowe, wycieczki i ekspedycje. Nie od razu przecież rzucał się na nieznane nikomu rzeki w dżungli, najpierw były swojskie Kwisa, Warta czy Wieprz. Były podróże lądowe do Ameryki Południowej i wreszcie pierwsza próba spływu na kanadyjskiej Nahanni.
Maciej z dużym dystansem do siebie opowiada o tej i kolejnych wyprawach. Opisuje swoje przygotowania, wspomina błędy, pomyłki, zaniedbania, a także radość z sukcesów. Każdej z wypraw próbuje nadać tło kulturowe, opisuje pokrótce historię danego obszaru i jego mieszkańców. To taka lekcja w pigułce - rozumiem i doceniam motywację umieszczania tych wiadomości ale są one tak skondensowane, że dla kogoś, kto nie posiada podstawowej wiedzy na dany temat lub nie odwiedził opisywanego obszaru, to jednak zbyt wiele na raz. Przyznam, że z przyjemnością czytałam te informacje, ale po lekturze niewiele z nich pamiętam. Mnie przede wszystkim w książce brakowało map! A czytanie z otwartym google maps jest trochę niewygodne. Może to moje zboczenie, ale po prostu uwielbiam mapy i gdy czytam o jakimś regionie, automatycznie muszę to konsultować z atlasem. Na szczęście jest tu wiele świetnych fotografii, dla mnie mogłoby ich być jeszcze więcej!
Maciek obiecał mi, że dostanę autograf, nawet jak skrytykuję jego książkę. Na dobrą sprawę jednak trudno mi spełnić moją groźbę. Pomyślmy... Poza brakiem map, zastanawia mnie maniera przedstawiania wszystkich znajomych autora z nazwiska. Rozumiem sens, jeśli chodzi o osoby znane, które zasłużyły się dla świata podróżników, ale w przypadku szkolnych kumpli? Dla mnie to fajne, bo wiem o kogo chodzi i większość tych osób znam, ale dla postronnego czytelnika? Czy to ważne, że kumpel był Kowalskim czy Nowakiem? Nie wystarczy imię?
Cóż mogę jeszcze zarzucić Maćkowi? Na przykład, że przez niego zarwałam przy lekturze pół nocy, co od dawna mi się nie przydarzyło :) Dobrze, że mam wakacje i mogłam odespać na drugi dzień:)
Bardzo podobała mi się analiza przyczyn niepowodzenia wyprawy. Maciek stara się przedstawić jej przebieg w każdym detalu, oczywiście nie udaje mu się uniknąć subiektywizmu, ale widać, jak bardzo zależy mu na rzetelnym nakreśleniu wydarzeń i zachowań, które doprowadziły do rozdzielenia się partnerów. Jak już wcześniej wspominałam, cenię dystans do siebie, poczucie humoru, pokorę i respekt - Maciek ma wszystkie te cechy, dlatego przekonana jestem, że dokona jeszcze nie jednego wyczynu podróżniczego. I gdyby tak okropnie nie brzydziły mnie glisty i inne robale, to też polazłabym za Maćkiem przez dziewiczą dżunglę :)
Moja ocena: 5/6
Maciej Tarasin, Stalowe anioły nad Yarí, 301 str., Świat Książki 2015.