Tę książkę pochłonęłam w trakcie lotu z Paryża do Lizbony. Gdy samolot wylądował, ja przeczytałam ostatni procent na czytniku. Wtedy od opowieści Fiedorczuk nie mogłam się oderwać, teraz, tydzień po lekturze, pozostało tylko blade wrażenie. Czytając, wiele razy w duchu przytakiwałam autorce, zwłaszcza, że jej stylistyka bardzo wpasowuje się w mój gust.
Jako przeciwniczka różowych jednorożców i pierdzenia tęczą, a zwolenniczka realizmu do bólu i naturalizmu w stylu Zoli, poczułam wspólnotę myśli z Fiedorczuk. Nie polega ona na dzieleniu tych samych doświadczeń, aczkolwiek macierzyństwo także dało mi w d..., pardon, w cztery litery, choć w inny sposób niż jej. Nie powiem, że nie odnalazłam momentów, w których pokiwałam głową, dostrzegając dokładnie te same mechanizmy, które miały miejsce w moim życiu, ale te fragmenty nie były na tyle częste bym czuła absolutną jedność myśli. Wiadomo, że nie jest to jednak konieczne, by docenić powieść. Bardziej od doceniania nazwałabym moją reakcję zrozumieniem, wiele razy miałam ochotę poklepać książkową bohaterkę po ramieniu i utwierdzić ją w przekonaniu, że nie jest sama.
Zarzuca się Fiedorczuk, że nie wnosi nic nowego w dziedzinie książek o macierzyństwie. A powinna? Nie czytałam wielu polskich powieści o tej tematyce, więc dla mnie ta może faktycznie była nowatorska, ale także akurat nie ten aspekt decyduje w moich oczach o tym, czy po daną książkę warto sięgnąć. Zresztą macierzyństwo i wychowanie dziecka stanowi taki przewrót w życiu człowieka, że warto o tym pisać i pisać. I pewnie nigdy nie będzie dość. Autorka oddziera ten temat z jakiegokolwiek lukru, pokazuje to, co dziecko może zrobić z życiem matki - wpędzić ją w depresję, wywołać w niej dotąd nieznane poziomy agresji i wściekłości, skłócić z życiem. I zapomnieć o sobie i swoim ciele. Tego doświadczam do dziś - ciało matki przestaje należeć do niej, jest ściskane, gniecione, dotykane, całowane, głaskane, popychane. Jest dobrem wspólnym. Nawet jak najmłodsze dziecko ma już osiem lat i nie podskakuje non-stop na moich kolanach, to nadal potrafi zawładnąć moim ciałem.
Zarzuca się Fiedorczuk, że jej język jest słaby i smakuje blogiem, a nie powieścią. A moim zdaniem do tematyki powieści pasował - zagoniona i wyczerpana matka pisze pobieżnie, szybko, wyrzuca i wyrzyguje swoje myśli. Że metafory od czapy? Skoncentrowana na treści, nie dostrzegłam.
A co z tytułowymi centrami handlowymi? Miejscem, gdzie młoda matka ponownie odczuwa przynależność do społeczeństwa, gdzie spędza czas wśród ludzi. A że nadal sama? Nieważne. Może faktycznie dla wielu kobiet centra spełniają taką rolę, ja ich szczerze nienawidzę. W ciągu pierwszych pięciu minut w takim przybytku konsumpcjonizmu dostaję bólu głowy, żołądka i pomieszania zmysłów, więc dobrowolnie tam nie chadzam.
Może to nie jest powieść wybitna, ale uważam, że warto na nią zwrócić uwagę. Ja lektury nie żałuję, choć jak pisałam, nie wywarła na mnie długodystansowo aż tak mocnego wrażenia, jak podczas samego czytania.
Moja ocena: 4/6
Natalia Fiedorczuk, Jak pokochać centra handlowe, 287 str., Wydawnictwo Wielka Litera 2016.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz