To kolejna książka, po którą sięgnęłam ze względu na miejsce akcji. Wydawnictwo obiecywało Śląsk i faktycznie jest to Śląsk, ale opolski, który mi już tak bliski nie jest. Nie stanęło to jednak na przeszkodzie w lekturze, bo Sowa umieścił akcję swojej powieści w okresie bardzo ciekawym dla historii tego rejonu - tuż po II wojnie światowej z wycieczkami w lata 20. Główną bohaterką jest Lenchen - dziesięciolatka, która dorasta w Strzelcach Opolskich. Jej tata wywodzi się z rodziny polskojęzycznej (a właściwie śląskojęzycznej), u mamy mówiło sie w domu po niemiecku - ona i jej starsi bracia mówią więc tylko po niemiecku. Gdy do Strzelc przychodzi Armia Czerwona życie rodziny diametralnie się zmienia. Dzieci muszą się nauczyć nowego języka, matka znaleźć pracę, ojca zabrano. Sowa snuje swoją opowieść, plastycznie opisując warunki życia, problemy społeczne, ostracyzm, nadejście nowej władzy oraz specyfikę sytuacji na Śląsku. Tutaj ludzie dzielą się na kategorie, tacy z pochodzeniem, jakie ma Lenchen, nie mają szans na edukację, dobrą pracę czy pozycję społeczną. Uzdolniona matematycznie dziewczynka musi przerwać szkołę, by wspomóc rodzinę finansowo. Matka nie jest w stanie zarobić na czworo dzieci. Lenchen, która stała się Helenką, wyrusza do pracy, stopniowo układa sobie życie, wychodzi za mąż, nie wiedząc, że podążają za nią duchy przeszłości. Sowa bowiem uatrakcyjnił losy swojej bohaterki, wprowadzając wątek niespełnionej miłości i zemsty. W moim odczuciu zupełnie niepotrzebny. Samo życie oraz niepewna sytuacja Śląska i Ślązaków wystarczyłyby, by powieść nie straciła na swojej potoczystości.
Mam jednak do treści kilka zarzutów formalnych - Sowa próbuje w powieści sprecyzować pojęcie przynależności państwowej, nie robi tego jednak konsekwentnie. Wrzucane raz po raz śląskie słowa nie wystarczą, by unaocznić czytelniczce, kto w jakim języku mówi, kto po której stronie się opowiada, kto jak się czuje albo wcale nie czuje. Ten temat jest zarysowany, jest dla akcji powieści ważny, ale się rozmywa. Brakuje tu głębszego tła, by wyjaśnić, dlaczego osoba czująca się Polakiem mówi po niemiecku, skąd poczucie śląskiej tożsamości (zwłaszcza tak wczesne, bo już w latach 20.), jak przebiegały wyjazdy do Niemiec itd. Znając powieści Twardocha i jego podejście do tematu, byłam w tym punkcie rozczarowana. Inna kwestia to postać kobiet - bardzo stereotypowa. Oczywiście nie jest tajemnicą etos śląskiej robotnej baby, ale Sowa przestrzelił w tej kwestii. Lenchen jako najmłodsza z rodzeństwa haruje na utrzymanie braci, którzy są całkowicie beztroscy. Ciągle się przewija temat, jak to się brudzą, niszczą ubrania, wygłupiają się. Naprawdę, nastoletni chłopcy, którzy stracili ojca, pozwalają, by matka i młodsza siostra tak na nich zapieprzały, podczas gdy oni beztrosko się bawią? Rozumiem, że należało odkładać na ich wykształcenie, nawet jeśli dziewczyna miała większe zdolności, bo wciąż panowało przekonanie, że to syna należy wysłać do szkół, ale tak absolutny brak pomocy z ich strony? Dziwne i denerwujące. Tutaj dużo bardziej podobała mi się Hanyska Heleny Buchner. Zaskakujące są też pamiątki, które Lenchen po jakimś czasie przegląda, mimo że na początku książki rodzina musiała opuścić dom i to z ledwie zawiniątkami w rękach. Dom zresztą się spalił.
Mimo że Sowa pisze rzutko i ze swadą, to nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że wielokrotnie trafiam na zdania o niemieckiej składni (nagromadzenie przymiotników przed rzeczownikami, nienaturalny szyk w określeniach typu Helenki ławka, Helenki pokój, użycie przyimka "od" przed rzeczownikiem, nawet w tytule). Gdybym tę książkę czytała, może by mnie to aż tak nie raziło, ale w audiobooku uderzało mnie bardzo często.
Gdy już jestem przy audiobooku, to jest to absolutny k-o-s-z-m-a-r. Narzekałam tu już na lektorów wielokrotnie, ale to co z tej książki zrobiła Agnieszka Krzysztoń, to kabaret. Zacznijmy od Lenchen, której imię czytanie jest Len-CH-en. Serio, tak, cofnęłam nagranie, żeby się o tym przekonać, co właściwie nie było potrzebne, bo przecież to imię przewija się przez całą książkę. Za każdym razem, gdy słyszałam tę wymowę dostawałam drgawek. Imiona braci Reinhold, Jürgen i Willi to odpowiednio Reinhold przez e-i, Jürgen bez umlautu (co jestem w stanie wybaczyć) i Willi czytany z angielska przez ł. Z angielska czytany jest także Jospeh (tak, serio, dżozef). Czy ktoś może mi wytłumaczyć, skąd angielska wymowa imion w Strzelcach Opolskich w latach 50.? Już nie mówię o licznych słowach i nazwach niemieckich czytanych tak koślawo, że czasem trudno je zrozumieć - absolutna paranoja. W książce przewija się też sporo śląskiego, o którymlektorka także nie ma żadnego pojęcia i czyta go z jakimś dziwnym zaśpiewem, którego nawet nie potrafię zidentyfikować. Ponownie, zastanawiam się, jak reżyser mógł wybrać taką lektorkę i jak lektorka, wiedząc, że nie zna tych języków i nie ma w sobie gotowości, żeby się nauczyć poprawnej wymowy, mogła taką pracę przyjąć. Gdyby nie ten koszmarny audiobook, być może ta książka podobałaby mi się bardziej, ale pani Krzysztoń zrobiła z niej kabaret i zepsuła całą przyjemność ze słuchania.
Moja ocena: 4/6
Michael Sowa, Czereśnie od świętej Anny, czyt. Agnieszka Krzysztoń, 336 str., Wydawnictwo Lira 2022.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz