Ewa ze swych zgliszcz to dramat - w przenośni i po części konstrukcyjnie. Poszczególne postaci niczym w teatrze pojawiają się na scenie, by pokazać swoją rzeczywistość. Tytułowa Ewa, niczym pramatka, korzysta ze swojej seksualności, by dominować nad resztkami swojego życia, by, paradoksalnie, zachować choć odrobinę godności, by wyrwać się z piekła. Jej przyjaciółka Savita stanowi jej przeciwieństwo - wygładzoną, delikatniejszą wersję. Nieszczęśliwie zakochany w Ewie Sadiq, szuka ucieczki w poezji, by uciec od zawartego w swym imieniu smutku. Clélio natomiast kanalizuje swoją beznadzieję w przemocy, agresji i śpiewie.
Wszyscy mieszkają na przedmieściach maurytyjskiej stolicy Port Louis - tam, gdzie nie ma perspektyw, czułości, zadbania, stabilności. To zagubione nastolatki, pozostawione same sobie, pełne rozterek, walczące z niezrozumieniem i demonami własnego dorastania. Ich problemy nikogo nie obchodzą, dorośli sami balansują między alkoholem i pracą ponad siły, bez perspektyw i nadziei. Kto wskaże takim dzieciom drogę? Komu warto zaufać, a kto je wykorzysta?
Ta powieść jest o tym, jak miejsce urodzenia determinuje nasz los. Niby banalne, niby oczywiste, ale myślę, że wciąż zbyt rzadko zdajemy sobie sprawę, jak ogromny wpływ ma to na nasz los i szanse życiowe. Devi pozostawia w swojej powieści cień nadziei, ale mnie tego optymizmu brakuje.
Siłą prozy Devi jest jej język - czasem wręcz poetycki, a ta poetyckość wyostrza brutalizm i brzydotę. Tu każde zdanie trafia w trzewia i porusza.
Ogromne brawa dla tłumacza i jego posłowie, które nakreśla szeroki kontekst i pozwala lepiej zrozumieć powieść. Bardzo wartościowa rzecz, doceniam!
Moja ocena: 5/6
Amanda Devi, Ewa ze swych zgliszcz, tł. Krzysztof Jarosz, 192 str., Wydawnictwo w Podwórku 2019.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz