poniedziałek, 23 czerwca 2025

"Annie John" Jamaica Kincaid

 


Annie dorasta na niewielkiej karaibskiej wyspie – Antigui. Dziewczynka jest kochana i rozpieszczana przez rodziców, w szkole sobie świetnie radzi, uchodzi za bardzo zdolną, wszyscy ją lubią, ma cudną przyjaciółkę, jej życie nie mogłoby być piękniejsze. Pewnego dnia jednak Annie zaczyna dorastać i jej spojrzenie na świat się zmienia, a dziewczyna zaczyna odczuwać, że stosunek jej matki do niej się zmienił. Wrogość między nimi narasta, a Annie zaczyna cichą rebelię, zmienia się też jej krąg znajomych, w miarę jak przeskakuje do kolejnych klas. Pewnego dnia dziewczyna zapada na dziwną chorobę.

Ta częściowo autobiograficzna opowieść to historia o dojrzewaniu z wieloma tematami w tle. Na głównej płaszczyźnie to proces oddzielania się od matki, a zarazem narastającej wrogości między kobietami. Wraz z dorastaniem Annie matka zmienia się z opiekunki w swoistą konkurentkę. Dziewczyna początkowo nie rozumie, dlaczego matka traktuje ją inaczej, ale nie szuka też rozmowy. Zresztą matka także niczego nie tłumaczy i pozwala, by napięcie narastało. To napięcie pozostaje jednak w ukryciu, wobec świata i ojca zachowane zostają pozory. Choroba Annie nie otrzymuje tu głębszego wyjaśnienia – przywraca jednak troskliwość rodziców, a nastolatka traktowana jest jak małe dziecko. Bardzo ciekawy jest zabieg korelacji dolegliwości z nieustającym deszczem. Po miesiącach suszy na wyspę zaczyna spadać nieustający deszcz, tak jakby natura pogrążała się w smutku nad depresją Annie, o ile jej chorobę tak można nazwać.

Na małej wyspie siła natury odgrywa ogromną rolę, podobnie jak morze. Matka głównej bohaterki pochodzi z Dominiki i na Antiguę dostała się statkiem, który musiał przetrwać sztorm. Nosząca to samo imię jak główna bohaterka matka opuściła rodzinną wyspę, by uciec od rodziców i rozpocząć niezależne życie. Nie inaczej uczyni Annie, która wsiądzie na statek, który ma ją zawieźć przez Barbados do Anglii. Mimo że czasy kolonializmu się skończyły, to jest on wciąż obecny – czy w szkole (niektórzy nauczyciele i nauczycielki pochodzą z Anglii), czy w perspektywach edukacyjnych i zawodowych. 

To bardzo ciekawa, choć krótka powieść. Kincaid opowiada o życiu Annie w przedziale od dziesięciu do siedemnastu lat, ale dzięki retrospektywom pozwala czytelniczce poznać wiele wcześniejszych wydarzeń. Sporo tu także metaforycznych wizji, nie tylko tych z okresu choroby. Każda z nich wydaje się mieć drugie dno nawiązujące do sytuacji uwięzienia na wyspie, przemożnej siły natury czy surowych reguł, według których toczy się życie w tej małej społeczności. 

Moja ocena: 5/6

Jamaica Kincaid, Annie John, tł. Barbara Henninges, 160 str., Knaur 1992.

niedziela, 22 czerwca 2025

"Nie jesteśmy tu dla przyjmemności" Nina Lykke


Pierwsza wydana w Polsce powieść Lykke bardzo mnie ubawiła i przypadła so gustu, dlatego cieszyłam się na jej kolejną publikację. Tym razem Norweżka postawiła na męskiego bohatera. Knut ma pięćdziesiąt osiem lat i za sobą szczyt kariery pisarskiej. Po przełomowej powieści wprawdzie jeszcze publikował, ale bez większych sukcesów. To oznacza, że utrzymuje się ze spotkań autorskich w podrzędnych bibliotekach i w szkołach, gdzie stawia czoła znudzonym i niezainteresowanym literaturą nastolatkom. Knut mieszka sam, jego byla żona, też literatka, mieszka z Terje, pisarzem, a ich dorosły syn nie utrzymuje większych kontaktów z rodzicami. 
Knutowi nie pozostaje nic innego niż dumać nad swoim życiem, upadającą karierą i kondycją świata literackiego i w ogóle. Pewnego dnia do jego skrzynki mailowej wpada zaproszenie na festiwal literacki w Lillehammer, na którym ma wziąć udział w panelu dotyczącym niewierności w życiu i w literaturze. Knut podejrzewa, że pierwszy gość w ostatniej chwili odmówił, a on jest ostatnią deską ratunku. Do pozytywnej odpowiedzi skłoni perspektywa darmowego jedzenia i hotelu, mimo że w panelu oprócz niego wezmą udział nowy mąż byłej żony i słynna pisarka, autorka prozy autobiograficznej. Owa pisarka w swojej ostatniej książce bez ogródek opisała różne wydarzenia ze swojego życia oraz wymieniła szereg osób z imienia i nazwiska, które brały w nich udział. Trafiło też na Knuta, którego przedstawiła jako napalonego dziada, który ją molestował. Ten jest oburzony tą kreacją, bo z jego perspektywy cała sytuacja wyglądała inaczej. 

W tej powieści niewiele się w zasadzie dzieje, punktem kulminacyjnym jest ów panel, ale cała treść zasadza się na przemyśleniach Kurta na temat kondycji świata czy literatury. Spogląda także na swoje życie, doszukuje się błędów, przyczyn różnych sytuacji. W tle przewija się szereg postaci, przede wszystkim sąsiad Frank, który ma romans z żonatym Pakistańczykiem, pracującym jako lekarz, ale także redaktor i była żona. Przyznam się, że nie bawiłam się tak przy tej książce, jak przy "Ostatnim stadium", a przemyślenia Knuta często mnie zwyczajnie nudziły. Lykke przedstawia go jako dość nudnego faceta, który wszystko chętnie krytykuje (choć często słusznie!) i nie podąża za światem, choć przyznam, że ja czułam dla niego pewną sympatię. 

Fajnym smaczkiem jest natomiast nawiązanie do lekarki z "Ostatniego stadium" – przynajmniej ja je tak odebrałam.

Moja ocena: 3,5/6

Nina Lykke, Nie jesteśmy tu dla przyjemności, tł. Karolina Drozdowska, 304 str., Wydawnictwo Pauza 2025.

czwartek, 19 czerwca 2025

"Zerteilt" Michael Tsokos


Piąty i ostatni tom cyklu o Fredzie Ablu to świetne zakończenie tej serii. Abel wraz z partnerką oczekują narodzin dziecka, ale medyk sądowy nie ma zbyt wiele czasu na przygotowania, bo oprócz normalnych licznych sekcji, które są codziennym chlebem w Berlinie, stolicą wstrząsa seria brutalnych zbrodni. Najpierw w windzie zaszlachtowany zostaje biznesmen z Mołdawii i jego kochanka. Kolejnymi ofiarami są matka z córką i mężczyzna w hotelowej windzie. Owa rodzina powiązana jest z libańskim klanem, który pojawiał się na kartach tego cyklu już uprzednio. Równocześnie ginie partner Marie, byłej żony Larsa, przyjaciela Freda. Wszystkie te morderstwa są ze sobą powiązane, a Fred i Lars działają razem, by uchronić Marie, która widziała mordercę partnera. 

Tsokos niezwykle umiejętnie poprowadził tę akcję, by pozwolić swoim postaciom zamknąć pewien rozdział w ich życiu. Równocześnie książka naszpikowana jest przypadkami, z którymi faktycznie miał do czynienia w swojej karierze. Tsokos opisuje codzienność medyka sądowego – począwszy od rannej odprawy, przydziału poszczególnych sekcji, a na współpracy z policją skończywszy. Autor nie skupia się całkowicie na głównej akcji, bo i na stołach lądują najprzeróżniejsze przypadki, którymi trzeba się zająć. Tsokos operuje przy tym fachowym słownictwem, przy okazji tłumacząc przeróżne procesy dla mniej wyprawionej czytelniczki. 

Niemiec po raz kolejny sięga po aktualną tematykę – zagrożenie terrorystyczne, sposób kształtowania się postaw ekstremistycznych, klany, które trzymają w ręku handel narkotykami i rozciągają się na teren całego państwa, współpraca transgraniczna itd. Końcowa refleksja, która skłania Abela do porzucenia dotychczasowej pracy jest idealnym podsumowaniem trudów tej pracy, ale i pokazuje, jak trudny wybór stoi przed osobami, których praca wymaga tak wielkiego zaangażowania emocjonalnego. Na szczęście koniec tego cyklu nie oznacza końca kariery pisarskiej Tsokosa. Już powstały dwa tomy nowej serii z Sabine Yao, koleżanką Abla, w roli głównej.

Moja ocena: 5/6

Michael Tsokos, Zerteilt, 353 str., Droemer Knaur 2022.

wtorek, 17 czerwca 2025

"Lautlose Feinde. Lost in Fuseta" Gil Ribeiro


Jako że to już siódmy tom tej serii, musiałam oczywiście po niego sięgnąć, choćby po to, żeby poznać dalsze losy głównych bohaterów. I właściwie tylko one były w tym kryminale ciekawe, choć mam wrażenie, że i tu autor wypstrykał się z pomysłów. Jest koniec września – Leander i Soraia biorą ślub, ich podróż poślubna zostaje jednak przesunięta z powodu gęstej mgły (we wrześniu? w Faro?, nie wierzę). I dobrze, bo w Algrave zaczynają się dziać dziwne rzeczy – najpierw uprowadzona zostaje dziewczynka, a jej dziadek zamordowany. Później ginie inna osoba, utopiona w wannie w wyrafinowany sposób (wannę wypełniono kostkami lodu, a jej podano lek powodujący gorączkę). 
Ribeiro prowadzi akcję dwutorowo, pokazując działania siatki szpiegowskiej, która planuje przejęcie amerykańskiego transpondera używanego w myśliwcach do rozpoznawania wroga. Ten wątek jest dość zagmatwany, bo mamy dwie pary szpiegowskie, ponadto jedna z osób używa innych danych, więc łatwo się tu pogubić. Autor wprawdzie zamieścił na początku spis postaci, ale w przypadku e-booka na wiele się to nie zdało. 
Sama intryga wydała mi się być mało realistyczna, zbyt zagmatwana i zwyczajnie nudna, nawet rozwiązanie zagadki nie było zaskoczeniem. Dużo bardziej ciekawiły mnie rozdziały o znanych już z tego cyklu postaciach, ale i tu nie było zachwytu. Na początku denerwowały liczne powtórzenia, mające na celu przypomnieć kto jest kim i dlaczego – tak jakby ktoś faktycznie rozpoczynał lekturę tego cyklu od siódmego tomu! Ribeiro stawia na stare chwyty, ale niestety u mnie nastąpił już moment znudzenia – Duarte jako pyszny głupek już nie śmieszy, pociągłe spojrzenia między Gracianą a Carlosem nie iskrzą, a wypadek Sorai tuż po ślubie przelał szalę nierealności. 
Najbardziej jednak drażniły mnie lapsusy językowe. O ile na początku cyklu byłam w stanie je wybaczyć, to w siódmym tomie świadczą już tylko o niefrasobliwości autora. Skoro osadza on swoje kryminały w portugalskim Algarve, to oczekuję, że nie będzie tu żadnych potknięć językowych, zwłaszcza, że wstawki w języku portugalskim to rzadkość. Tymczasem jest tu złe użycie trybu rozkazującego – dziadek zwraca się do wnuczki w sposób formalny, jest złe słowo w tytule konkursu na policjanta roku, ale najgorszy jest ponownie dobór imion. Ribeiro myli pisownię (Magdalena zamiast Madalena, Matilda zamiast Matilde), nie nadaje imion stosownie do wieku postaci, ale dobiera ekstremalnie rzadkie imiona. Dla osoby nie znającej języka czy Algarve mogą to być drobnostki, ale mnie zdecydowanie psuły lekturę. 
Wiadomo, że cykl będę dalej ciągnąć, bo ciekawią mnie losy bohaterów oraz bliski jest mi anturaż, ale zachwyt zostawiłam przy poprzednich tomach.

Moja ocena: 3/6

Gil Ribeiro, Lautlose Feinde. Lost in Fuseta, 371 str., Kiepenheuer & Witsch 2025.

czwartek, 12 czerwca 2025

"Śląsk, którego nie ma" Kamil Iwanicki


Śląsk to mój hajmat i wszystko na jego temat mnie bardzo interesuje. Nawet jeśli książka skupia się na rejonach trochę odleglejszych od mojego miasta czy tematach nie leżących w bezpośrednim kręgu moich zainteresowań, to łykam wszystko. Bo Śląsk. Pozycja Iwanickiego zainteresowała mnie szczególnie ze względu na tytuł i tematykę – czuję wielki sentyment do miejsc ginących, ratowanych i zarośniętych. I w tej kwestii autor zaspokoił moją ciekawość.

Iwanicki na tapet bierze śląskie budynki, które zostały wyburzone, uległy powolnemu rozkładowi, miały szczęście zostać odratowane, zostały przebudowane, a nawet rewitalizowane. Opisuje więc pałace i rezydencje śląskich magnatów przemysłowych, familoki budowane dla tłumnie ściągających do pracy robotników, cmentarze niemieckie i żydowskie, kopalnie, huty, ale i masowo budowane po wojnie hotele, hale, wieżowce, dworce i bloki. Iwanicki bazuje na swoich własnych obserwacjach, przemierza śląskie miasta w poszukiwaniu niemieckich napisów, starych murów, resztek budynków czy nagrobków, śledzi historię ich właścicieli oraz zmianę funkcjonalności czy rozbudowę poszczególnych obiektów. 

Iwanicki bardzo skrupulatnie opisuje kolejne budowle, dba o zarys historyczny, przytacza życiorysy właścicieli lub mieszkańców, opisuje stan aktualny, potrafi też plastycznie przedstawić architekturę. W swoich relacjach opiera się na wielu źródłach, ale także osadza je w kontekście historycznym, nakreślając przemiany, jakie dotknęły ten region. Dla osoby, która ma jednak jakąś tam wiedzę, niekoniecznie głęboką, są to jednak oczywistości. 

Mimo tych wszystkich zalet, mam do tej książki sporo pretensji. Przede wszystkich na płaszczyźnie językowej. Styl Iwanickiego często jest bardzo szkolny, wielokrotnie powtarzane są te same frazy czy stwierdzenia ubrane w nieco inne słowa, tak jakby autor koniecznie chciał nadać każdemu rozdziałowi pointę. Dużo tu niezręczności, potknięć językowych i niekonsekwencji w kwestii języka niemieckiego. Straße czasem jest pisana tak, ale przeważnie jednak Strasse, Victor bywa Viktorem, brakuje znaków diakrytycznych, a w przypadku niemieckich słów czasem wielkiej litery. Być może są to drobnostki, ale ten prosty, szkolny styl jak i zamiłowanie autora do słowa industria zupełnie zepsuły mi lekturę. Mam wrażenie, że autorowi nie udało się wyjść ponad relację, swoisty przewodnik – mimo pracy włożonej w zbieranie materiałów ta książka jest tylko i wyłącznie ich sprawozdaniem i uporządkowaniem. Dobre są momenty, gdy autor odsłania samego siebie, ale jest ich za mało, by czytać tę publikację jako osobisty przewodnik, a za dużo, by widzieć tu reportaż.

Moja ocena: 3/6

Kamil Iwanicki, Śląsk, którego nie ma, 272 str., Wydawnictwo Editio 2025.

środa, 11 czerwca 2025

"Muna oder Die Hälfte des Lebens" Terézia Mora


Muna Apelius dorasta w niewielkim mieście w NRD. Ojciec zmarł na raka, a matka jest aktorką w miejscowym teatrze i alkoholiczką. Tuż przed maturą podejmuje próbę samobójczą, ale Muna świetnie sobie sama radzi, podczas gdy matka przebywa w szpitalu. Dziewczyna zdaje maturę i rozpoczyna praktyki w miejscowym czasopiśmie. Tam poznaje Magnusa – fotografa i nauczyciela francuskiego i od razu się w nim zakochuje. Magnus jest opryskliwy i oschły, wydaje się nie zwracać na nią uwagi, ale w końcu spędza z nią czas, para ląduje w łóżku, a potem Magnus znika. Wyjeżdża na zachód, nie pozostawiając żadnej wiadomości. Mur berliński upada, a Muna rozpoczyna studia: w Berlinie, Wiedniu, Londynie. Poznaje ludzi, angażuje się w wiele projektów, ale Magnus wciąż pozostaje w jej głowie i sercu. Gdy spotyka go ponownie przypadkiem, nie wypuszcza go już z rąk. Ich związek nie jest jednak szczęśliwy. Magnus się nie zmienił, nadal nie dopuszcza Muny do siebie, nie dzieli z nią życia, nie zawiadamia o planach, żyje jak wcześniej. Muna wciąż jest zakochana, pozwala na wszystko, dopasowuje się, godzi, ale też wciąż się narzuca, błaga o tę miłość, ogranicza swoje życie, dostosowuje się całkowicie do mężczyny.

Mora opisuje kilkadziesiąt lat życia Muny, ową tytułową połowę życia. Życia w uzależnieniu od innego człowieka, w czekaniu i zależności, bez wiary w siebie. Można sądzić, że Muna definiuje się tylko wtedy, gdy czeka na Magnusa. Gdy pozostaje sama, musi odnaleźć samą siebie na nowo. Całe jej życie zawodowe, podobnie jak to Magnusa odbywa się na płaszczyźnie uniwersytecko-wydawniczej, co bardzo dobrze pokazuje, jak trudno jest utrzymać się z takiej pracy, jak wygląda pogoń za zleceniami, za stanowiskami na uczelniach, za grantami itd. Kobieta konfrontowana jest także z wieloma mężczyznami, którzy często i chętnie wykorzystują swoją lepszą pozycję. Co ciekawe Muna jest świadoma tych mechanizmów, choćby podczas swojej pracy jako niania w Londynie, ale sama się im poddaje. 

Lauretaka Deutscher Buchpreis z 2013 roku, z tą książką znalazła się na krótkiej liście dziesięć lat później. Ja niestety tej poprzedniej powieści jeszcze nie czytałam, ale na pewno po nią sięgnę, bo pióro Mory potrafi uwieść. To subtelna, delikatna proza, pisana z perspektywy Muny, której mamy tendencję współczuć, ale która równie mocno irytuje. Niemka stworzyła postaci, które nie pozostawiają obojętnym – zarówno Muna jak i Magnus denerwują, wzbudzają wiele emocji, a ich losy i zachowania skłaniają do wielu przemyśleń, a najlepiej dyskusji. 

Moja ocena: 5/6

Terézia Mora, Muna oder Die Hälfte des Lebens, 381 str., Luchterhand Literaturverlag 2023. 

niedziela, 8 czerwca 2025

"Kos kos jeżyna" Tamta Melaszwili

 


Etero ma czterdzieści osiem lat, mieszka na gruzińskiej wsi i jest panią samej siebie. Ma swój dom, prowadzi sklep i niczego więcej jej do szczęście nie potrzeba. Ale nie zawsze tak było. Wychowała się u siostry dziadka, u której została umieszczona po śmierci matki. Do ojca i starszego brata wróciła w momencie pójścia do szkoły i od tego momentu stała się posługaczką tych dwojga. Jej życie ograniczało się do prania, gotowania, prasowania i na końcu szkoły. To niewolnicze życie było przyczyną odrzucania wszelkich zalotów. Etero miała świadomość, że zamążpójście będzie oznaczało przejście z jednego kieratu w drugi. Teraz spogląda na młodsze znajome, które usługują mężom i synom, źle traktując córki. Takie spokojne życie wydaje się wystarczać, kobieta ma świadomość, że wkracza w okres drugiej połowy życia – menopauza, starzenie się, starość – to wszystko ma przemyślane i zaplanowane. Gdy pewnego dnia jednak wybiera się na jeżyny i podczas zbioru niemal ginie, jej rozsądek chwieje się w posadach i kobieta nawiązuje romans. 

Melaszwili napisała tę powieść w formie strumienia świadomości, co pozwala nam wejść w głowę Etero. To prosta kobieta, która nie poznała wiele poza swoją wsią, pracą, nawet nie ukończyła edukacji. czyli szkoły pielęgniarskiej. Swoją aktualną pozycja zawdzięcza pracy swoich rąk, ale też uwolnieniu się od władzy mężczyzn. Wciąż jednak jej życiem kierują sąsiedzi i znajomi – siła plotki i oceny jest tak wielka, że zawsze trzeba mieć się nie baczności, by nie być wziętym na języki. W tle pobrzmiewa także niebezpieczeństwo śmierci – po wojnie i oddzieleniu Osetii nie jest dobrze być wziętą za Osetyjkę i choć Etero nią nie jest, to pochodzenie jej matki z położonej w tym regionie wsi może zdecydować o życiu lub śmierci. 

Melaszwili opisuje powolną emancypację. Nie tę, która rodzi się z ruchu feministycznego i wsparcia innych kobiet, ale tę, który wyrasta na własnym buncie, zmęczeniu i poczuciu bycia wykorzystywaną. Co jednak z tą wypracowaną równowagą, gdy człowiek się zakocha? A może to wcale nie miłość, lecz zew nigdy nieprzytulanego ciała? 

Gruzinka operuje bardzo plastycznym językiem, pięknie opisuje świat, przyrodę, okolicę, odczucia. Wielkim kontrastem są tu jednak wulgaryzmy, bo tylko w taki sposób Etero opisuje świat miłości fizycznej. Zaskakujący jest także jej brak świadomości na temat zdrowia płciowego kobiet. To wszystko jednak wynika z braku wzorców, matczynego wychowania, rozmów, edukacji. Etero nie zna innych słów i nie ma szans niczego się dowiedzieć, bo na takie tematy się szczerze nie rozmawia, można tylko heheszkować. 

Melaszwili stworzyła ciekawą powieść o skutkach patriarchatu i oziębłości. Widać u niej, jak brak uczucia i bliskości rzutują na życie, pozornie poukładane i dobre, ale jednak samotne. 

Moja ocena: 5/6

Tamta Melaszwili, Kos kos jeżyna, tł. Magdalena Nowakowska, 240 str., Filtry 2024.