Autorka książki jest nauczycielką angielskiego i ten zawód wykonuje w Japonii. Nie bardzo jednak wiadomo jak do tego doszło. Anna Ikeda dość chętnie dzieli się detalami ze swojego prywatnego życia, wiadomo więc, że wyjechała do Japonii jako pracownica agencji reklamowej (?) w USA, gdyż szef potrzebował kogoś, który pracowałby w amerykańskich godzinach urzędowania. Wiadomo też, że swojego przyszłego męża poznała także z dala od Japonii - był jej byłym uczniem. Wynika z tego, że przeprowadzka do Japonii z mężem była już drugą do tego kraju. Pewności jednak uzyskać nie sposób. Pewnie zresztą mało kogo to interesuje, a ja mam fobię dokładności:)
Ikeda mieszka w Nikko - na północy Japonii, na prowincji, jak sama pisze. Życie w Nikko bardzo odbiega od tego w Tokio - jest tu zimno i mroźnie, niemal wszystko jest inne. Autorka opisuje więc swoje przygody i japońskie doświadczenia. Wiele miejsca poświęca na zarys historyczny prowincji, w której leży Nikko, szeroko opisuje słynne kompleksy świątynne, dzieje ich powstania oraz krajobraz tej części Japonii.
Przede wszystkim jednak Życie w Tochigi to właśnie książka o codziennym życiu, o zdziwieniach i zadumaniach obcokrajowca, o przeważnie śmiesznych przygodach, o niespotykanych sytuacjach i naturalnie o obserwacjach autorki. Nie porusza ona wielu typowych dla Japonii tematów takich jak chociażby manga, bo albo jej nie interesują albo nie dotyczą prowincjonalnego Nikko. Przedstawia faktycznie inny świat niż ten znany z powieści traktujących o życiu w Tokio.
Życie w Tochigi jest bardzo różne od Japońskiego wachlarza Bator i to na każdej płaszczyźnie. Nie należy tych książek czytać w tak krótkim odstępie czasu. Po lekturze Bator, powieść Ikedy wydawała się być pamiętnikiem zaledwie. Wiele razy miałam wrażenie, że czytam blog, a nie książkę. Ale nie tylko lektura Japońskiego wachlarza miała na to wpływ, wzmocniła tylko moje odczucia.
Najbardziej przeszkadzał mi język Ikedy - pełen kolokwializmów, symulujący rozmowę, pozostawiał we mnie wrażenie spoufalania się z czytelnikiem. Przeszkadzały mi zapewne w zamierzeniu dowcipne lub ironiczne wstawki - mnie one nie tyle nie śmieszyły, co czasem żenowały.
Podobne odczucia miałam gdy autorka pisała o teściowej, nazywanej regularnie babskiem. Rozumiem używanie takich określeń w rozmowie, ale w książce opowiadającej o własnych przeżyciach? Czyżby autorka zakładała, że teściowa nigdy jej publikacji nie przeczyta?
Dziwną rolę odgrywa także jej mąż, praktycznie wiecznie nieobecny, mimo że Ikeda poza tym bardzo chętnie dzieli się detalami ze swojego życia. Mąż pojawia się tylko jako fanatyk wycieczek górskich lub jako niegroźny dodatek do życia, z którego można się czasem pośmiać.
Nie moge zaprzeczyć, że książkę czyta się dobrze - pełna jest ciekawych informacji i przede wszystkim wspaniałych fotografii autorki - ale to jednak, powtórzę się, relacja bardziej przystająca blogowi, niż słowu drukowanemu.
Po napisaniu tych słów przeszukałam blogosferę i okazuje się, że chyba tylko ja nie jestem zadowolona z lektury tej książki. Przyznaję, że najbardziej przeszkadzał mi właśnie język autorki, do treści się nie przyczepiam, ale dziwi mnie, że wśród innych czytelników taki sposób pisania spotkał się z poklaskiem.
Moja ocena: 3,5/6
Anna Ikeda, Życie jak w Tochigi na japońskiej prowincji, 315 str., Wydawnictwo WAB 2012.
Przede wszystkim jednak Życie w Tochigi to właśnie książka o codziennym życiu, o zdziwieniach i zadumaniach obcokrajowca, o przeważnie śmiesznych przygodach, o niespotykanych sytuacjach i naturalnie o obserwacjach autorki. Nie porusza ona wielu typowych dla Japonii tematów takich jak chociażby manga, bo albo jej nie interesują albo nie dotyczą prowincjonalnego Nikko. Przedstawia faktycznie inny świat niż ten znany z powieści traktujących o życiu w Tokio.
Życie w Tochigi jest bardzo różne od Japońskiego wachlarza Bator i to na każdej płaszczyźnie. Nie należy tych książek czytać w tak krótkim odstępie czasu. Po lekturze Bator, powieść Ikedy wydawała się być pamiętnikiem zaledwie. Wiele razy miałam wrażenie, że czytam blog, a nie książkę. Ale nie tylko lektura Japońskiego wachlarza miała na to wpływ, wzmocniła tylko moje odczucia.
Najbardziej przeszkadzał mi język Ikedy - pełen kolokwializmów, symulujący rozmowę, pozostawiał we mnie wrażenie spoufalania się z czytelnikiem. Przeszkadzały mi zapewne w zamierzeniu dowcipne lub ironiczne wstawki - mnie one nie tyle nie śmieszyły, co czasem żenowały.
Podobne odczucia miałam gdy autorka pisała o teściowej, nazywanej regularnie babskiem. Rozumiem używanie takich określeń w rozmowie, ale w książce opowiadającej o własnych przeżyciach? Czyżby autorka zakładała, że teściowa nigdy jej publikacji nie przeczyta?
Dziwną rolę odgrywa także jej mąż, praktycznie wiecznie nieobecny, mimo że Ikeda poza tym bardzo chętnie dzieli się detalami ze swojego życia. Mąż pojawia się tylko jako fanatyk wycieczek górskich lub jako niegroźny dodatek do życia, z którego można się czasem pośmiać.
Nie moge zaprzeczyć, że książkę czyta się dobrze - pełna jest ciekawych informacji i przede wszystkim wspaniałych fotografii autorki - ale to jednak, powtórzę się, relacja bardziej przystająca blogowi, niż słowu drukowanemu.
Po napisaniu tych słów przeszukałam blogosferę i okazuje się, że chyba tylko ja nie jestem zadowolona z lektury tej książki. Przyznaję, że najbardziej przeszkadzał mi właśnie język autorki, do treści się nie przyczepiam, ale dziwi mnie, że wśród innych czytelników taki sposób pisania spotkał się z poklaskiem.
Moja ocena: 3,5/6
Anna Ikeda, Życie jak w Tochigi na japońskiej prowincji, 315 str., Wydawnictwo WAB 2012.