Bardzo cieszyłam się na tę książkę, Berlin jest przecież moim ukochanym miastem. Nie polubiłam go od razu, musiałam dać nam czas, ale teraz doceniam jego rozmach i zarazem przytulność, wielokulturowość, a przede wszystkim przyrodę. Nie znam drugiego tak zielonego i pełnego wody miasta. Najmniejsza uliczka ma swój skwer, czy park, wszędzie mosty, kanały, śluzy. Bulwary wzdłuż Szprewy czy Haweli pełne są spacerowiczów i plażowiczów. Na wiosnę Berlin eksploduje zielenią, położony w samym centrum park Tiergarten otumania kolorami. Bardzo lubię przejść po nim choć chwilę w przerwie obiadowej (moja praca jest tuż obok) albo przejechać rano rowerem przez zaspane jeszcze alejki.
Byłam nieprzytomnie ciekawa jak Berlin widzi Danielewicz, tytuł książki przyprawiał mnie niemal o drżenie rąk, niestety sama lektura także przyprawiała mnie o dreszcze, nie były to jednak bynajmniej dreszcze rozkoszy:( Ale po kolei.
Autorka przyjechała do Berlina nagle, można powiedzieć została tutaj wywieziona przez matkę niemal podstępem, w wieku kiedy każda dziewczyna ma swój świat, i wcale nie chce go opuszczać. Rodzina wylądowała najpierw w obozie dla przesiedleńców w Marienfelde, gdzie również przebywała Julia Franck (o jej książce, w której tematyzuje swoje przeżycia pisałam
tutaj). Danielewicz rozpoczyna eksplorację miasta na własną rękę, porusza się po nim komunikacją miejską, wysiada na chybił trafił na przypadkowych stacjach i poznaje miasto i uczy się je kochać. Bardzo szybko znajduje swoje miejsce wśród artystów. Autorka obraca się w środowiskach alternatywnych, by w końcu znaleźć swoje miejsce wśród literatury. Jej informacje na ten temat były niemal całkowicie dla mnie nowe, a te, dotyczące słynnego Literarisches Colloquium niezmiernie ciekawe.
Zastanawiacie się pewnie co mi się nie podobało. Niestety właściwie wszystko. Przede wszystkim struktura. Danielewicz rozpoczyna snucie swojej opowieści na placu świętego Marka w dzielnicy Steglitz, wraca do wszystkich miejsc, w którym mieszkała, opisuje mieszkańców oraz ich często nietypowe historie. Z założenia miała to być chyba gawęda, wprowadzająca przytulną, intymną atmosferę. Danielewicz nie stroni od nietypowych porównań, nieco górnolotnych opisów, często ucieka się do perspektywy globalnej, refleksyjnego stylu. Niestety czytając książkę nie miałam wrażenia słuchania pasjonujących historii wręcz przeciwnie - chaos, w jaki popada narracja i liczne powtórzenia stale przyprawiały mnie o wrażenie, że powieść powstała z posklejanych niezależnych reportaży.
Nie widzę w tej książce struktury, myśli przewodniej, bardzo irytowały mnie wyżej wymienione powtórzenia (tak jakby czytelnik po przeczytaniu pięciu stron nie pamiętał w jakim teatrze autorka pracowała i jak się nazywała słynna aktorka), nawroty do już wypowiedzianych myśli i historii. I może nawet zniosłabym to, gdyby nie język, który irytował mnie jeszcze bardziej. Dopiero po lekturze, spojrzałam na inne recenzje i ze zdumieniem przeczytałam peany na temat tej książki, ze szczególnym uwzględnieniem polszczyzny!
Ja tymczasem zaznaczyłam kilkadziesiąt miejsc, które przyprawiały mnie o zgrzytanie zębów, do tego ciągle miałam wrażenie, że liczne wyrażenia są dokładną kalką z języka niemieckiego. By nie być gołosłowną, podam pierwsze z brzegu przykłady:
"Tuż po wojnie zapoznała Niemca (...)"
"Miała na sobie czarne spodnium (...)"
Do szału doprowadzała mnie niekonsekwencja w nazwach - raz podawanych po niemiecku, raz transkrybowanych na polski (w niektórych nazwach używana jest litera ß ale w słowie Straße zawsze jest pomijana). Niestety w książce roi się od błędów, nie tylko ortograficznych (np. Rudolf Virchov) ale i rzeczowych - nie wiedzieć czemu autorka pisze o nowo otwartym lotnisku Willy'ego Brandta, podczas gdy końca budowy tego nieudanego projektu nadal nie widać. Nie pojmuję maniery tłumaczenia imion postaci historycznych takich jak królowa Sophie Charlotte, która stała się Zofią Charlottą (czemu nie Karoliną wobec tego?) czy Ernst Reuter, który jest Ernestem Reuterem. Gdyby jeszcze tłumaczono wszystkie imiona, ale niestety i w tej płaszczyźnie panuje chaos, np. Spree jest Sprewą ale Elbe Elbą, a nie Łabą.
Mania tłumaczenia nazw obejmuje także znajomych autorki, bo zakładam że Fryderyke to Friedericke, a Iwonne to naprawdę Yvonne. Tłumaczenie niektórych nazw (np. cmentarzy czy ulic jak w zdaniu "Haus des Rundfunks w Alejach Mazurskich" - oryginalna nazwa ulicy zresztą jest w liczbie pojedynczej) bardzo utrudni odszukanie na mapie miejsc, o których pisze Danielewicz.
Nie jestem także przekonana, czy Tonmeister to na pewno po polsku mistrz dźwięku? Ciekawa jestem co autorka rozumie przez Bramę Chińską, prowadzącą do zoo od strony dworca? Przełożenia na rzeczywistość ta informacja niestety nie ma, być może chodziło o główne wejście, zwane bramą słoniową, a wybudowane właśnie w stylu chińskiej pagody, tylko że ono akurat nie mieści się od strony dworca...
Niestety nie polecam tej książki, za to zachęcam do odwiedzenia Berlina - z Polski to tak blisko!
Moja ocena: 2/6
Dorota Danielewicz, Berlin. Przewodnik po duszy miasta, 279 str., Wydawnictwo WAB 2013.