I trafiłam na kolejne czytadło, jeszcze bardziej czytadłowate niż poprzednia książka. Aż zaczęłam się wstydzić, że tak nazwała powieść Wardy, bo przy Ostatnim fado to jednak wysokie loty.
W przypadku tej książki skusiła mnie oczywiście Portugalia i zapowiedź przyjemnej lektury. Po raz kolejny jednak się przekonałam, że nie nadaję się do przyjemnych lektur. Wszystkie książki spełniające warunki do stania się niezobowiązującą rozrywką na długie wieczory po kilkudziesięciu stronach mnie nudzą, denerwują lub zniesmaczają. Przeżywam chyba kryzys doboru książek (bo w końcu całkiem niedawno porzuciłam powieść z górnej półki), albo sama nie wiem, czego chcę. Ale przynajmniej konsekwentnie zmniejszam stos, wyciągając z niego pozycje, które niemal już przyrosły do półek, równocześnie zapełniając kindle kolejnymi. No ale tych przynajmniej nie widać!
Ale wróćmy do powieści Słabuszewskiej-Krauze. Główna bohaterka, polska emigrantka z Dublina, podczas pobytu w Warszawie spotyka swojego kuzyna - osobę dla niej bardzo ważną. Przez wiele lat właśnie on był dla niej największym autorytetem. Podróżnik, lekkoduch, niespokojna dusza, człowiek, który zwiedził cały świat i z niejednej miski jadł. Jednym słowem ideał, który nie wiedzieć czemu nagle przestaje podróżować. To, co było istotą jego życia, nagle przestaje nią być. Rzekomo dlatego, że Dominik, tak jak jego matka w wieku osiemdziesięciu lat, traci pamięć. Z tego tracenia niewiele widać, co więcej okazuje się, że jednak dobrze pamięta swoją przeszłość i po wspólnym przeglądaniu pamiątek z podróży daje Alicji list do pewnej kobiety. Rosa mieszkać ma w Lizbonie i wszystko wskazuje na to, że łączyło ją z Dominikiem uczucie. List ma zostać wysłany z Dublina ale kuzynka postanawia wybrać się do Portugalii i odszukać adresatkę. Nic o niej nie wie, nie zna kraju, ale za to świetnie zna język (podobno Dominik nauczył ją słówek po swoich pobytach w Brazylii) i nie wiedzieć czemu nie zawiadamia kuzyna o planach, nie mówiąc nawet o tym, że nie wpada na pomysł, by go o przeszłość bardziej szczegółowo dopytać. Dziewczyna krąży więc po Lizbonie, prowadzi długaśne rozmowy z jej mieszkańcami, po portugalsku a jakże, bazując według jej słów na kursie języka (wcześniej nie było o tym mowy) i na brazylijskich słówkach. Aha. Na kursie nie dowiedziała się niczego o portugalskiej literaturze, bo gdy w antykwariacie kupuje przewodnik po mieście autorstwa Fernanda Pessoi, bardzo jest zdziwiona, że został napisany w latach dwudziestych. Z książką w ręku zwiedza więc miasto, poszukując informacji o Rosie. Jej mieszkanie stoi puste, a sąsiadka jest bardzo opryskliwa. Bohaterka jednak stosując swoje wybitne umiejętności detektywistyczne i językowe wyciąga z niej co raz więcej informacji. Teresa przyjaźniła się z Rosą, obie były fadistkami. Alicja jakoś nie wpada na pomysł dopytania o szczegóły u innych sąsiadów, tylko pozwala się zwodzić humorom Teresy i krok po kroku próbuje dociec prawdy. Wizyta w muzeum Amálii Rodrigues owocuje nowymi informacji, aczkolwiek początkowo mało kto jest w stanie sobie przypomnieć jakąś Rosę. Później jednak okazuje się, że właśnie Rosa miała wyjątkowy talent i przyciągała tłumy na koncerty.
Historię tę autorka dawkuje nam w postaci krótkich, maksymalnie trzystronicowych rozdziałów, przeplatając je ustępami o życiu mieszkańców kamienicy, w której mieści się hostel bohaterki oraz fragmentami, których bohaterem jest Pessoa. Te ostatnie są najmocniejszą stroną książki. Autorka nieźle naszkicowała obraz poety, jego rozterki i wahania. Rozdziały o życiu Pedra-rybka i jego problemach z wychowaniem nastoletnich dzieci są już banalne. Scena pomocy podczas porodu sąsiadki jest wręcz kuriozalna - Pedro nie dzwoni po karetkę, bo się nie opłaca, a w jaki sposób jego pomoc w końcu wygląda, poza tym, że po fakcie jednak po karetkę dzwoni, która notabene przyjeżdża po chwili, nie wiadomo.
Jakby nie było tutaj mało wątków, autorka próbuje także oddać rozterki głównej bohaterki - niby samodzielnej i zadowolonej z życia ale równocześnie samotnej i niepewnej. Dziewczyna myśli o swoim przyjacielu z Dublina, ale nie wiedzieć czemu do niego nie dzwoni. Jej wahania i wnioski ocierają się mocno o złote myśli Coelho - w sumie to jeden obszar językowy.
Słabuszewka-Krauze próbowała naszkicować obraz Lizbony - opisy mieszkańców, życia Pessoi i samego miasta z pewnością miały służyć oddaniu jak najpełniejszej wizji portugalskiej stolicy. Moim zdaniem jednak rozmieniają powieść na drobne. Za dużo tu wszystkiego, a miłość jest zbyt banalną spoiną wszystkich wątków.
Zagorzałym fanom fado, Lizbony, kawy i azulejos polecam.
Moja ocena: 3/6
Iwona Słabuszewska-Krauze, Ostatnie fado, 315 str., Wydawnictwo Otwarte 2011.