sobota, 25 listopada 2017

"Marek i czaszka jaguara" Marek Kamiński, Katarzyna Stachowicz-Gacek


Z ciekawością, a może nawet z pewną dozą sceptycyzmu, sięgnęłam po tę książkę. Moja córka czyta aktualnie tylko i wyłącznie książki przygodowe, ale to jednak mój syn stał się odbiorcą tej powieści. Przez ponad miesiąc niemal codziennie czytaliśmy wspólnie wieczorem po kilka rozdziałów tej niezwykle wciągającej opowieści. 

Marek jest starszy do mojego syna, właśnie skończył piątą klasę i cieszy się na wspaniałą wyprawę do Meksyku. Ma być to wyjątkowy czas sam na sam z tatą. Niedawno w rodzinie Marka zaszły bowiem wielkie zmiany, urodziła się maleńka Zosia i rodzice zajęci są tylko i wyłącznie niemowlęciem. Marek z całego serca chce spędzić czas z tatą i odlicza dni do wyprawy. Wraz z nimi do Meksyku ma polecieć też kumpel taty - znany podróżnik i fotograf Orinoko. To ten ostatni ma szczegółowy plan zwiedzania. Dodatkowo zabierze do Meksyku pewien tajemniczy obiekt, który przechowywał znajomy profesor. Przedmiot należy do plemienia Lakandonów, a Orinoko zobowiązuje się go przekazać Indianom. Niestety cały plan się sypie. Najpierw się okazuje, że dorośli pomylili datę odlotu i nie ma już możliwości zawiadomienia, mających na nich czekać Lakandonów, potem choruje Zosia i tata nie może towarzyszyć Markowi i do tego pojawiają się tajemniczy dwaj mężczyźni w garniturach. 

Marek nie przepada za Orinoko - jego sposobem bycia, podróżowania, a przede wszystkim nie może się wyzbyć uprzedzeń wobec niego. Chciałaby podróżować z tatą, a nie z gburowatym wujkiem. Podróż od początku układa się inaczej niż chłopiec ją sobie wyobrażał - nie wolno mu zabrać komputera, Orinoko nie zapowiada żadnych wygód, a cały dobytek trzeba dźwigać samodzielnie w ogromnym plecaku. Stopniowo okazuje się, że zwiedzanie nie jest takie straszne. Podróżnicy, nieświadomi śledzących ich mężczyzn, wpadają jednak co chwilę w różne tarapaty, aż w końcu muszą się ukrywać i uciekać. Wtedy jednak Marek nie pamięta już o początkowej niechęci do towarzysza wyprawy oraz braku komputera.

Powieść naszpikowana jest mnóstwem faktów o Meksyku, informacji o zabytkach, o cywilizacjach indiańskich, o kulturze i krajobrazie. Wiadomości te jednak wplecione są w tekst, przekazywane mimochodem, tak że czytelnik połyka je przy okazji. Mój syn naprawdę dużo dowiedział się o Meksyku i ciągle konsultował trasę Marka z mapą na okładce. Z tyłu książki umieszczono bowiem mapę świata, by ukazać odległość między Polską, a Ameryką Środkową, z przodu zaś mapkę Meksyku oraz wszystkie punkty, w których bohaterowie się zatrzymali. Dodatkowo tekst wzbogacony jest bardzo klimatycznymi czarno-białymi rycinami, które bardzo mi się podobają. Naprawdę duży plus dla wydawnictwa za szatę graficzną książki! I za mapy!

Właściwie nie mogę nic zarzucić tej powieści. Czyta się świetnie, napisana jest ze swadą, akcja jest wartka, a autorzy nie koncentrują się tylko na wydarzeniach współczesnych, lecz, jak wspominałam wyżej, naprawdę wyjątkowo dobrze przemycają mnóstwo dodatkowych informacji. Jeśli miałabym się przyczepić do czegokolwiek, to może do delikatnie nachalnego morału, ale wydaje mi się, że mój syn zupełnie go nie spostrzegł. Dla niego to powieść o rodzinnej miłości, przyjaźni i odwadze. 

Bardzo ciekawa jestem czy duet autorów planuje kontynuację przygód Marka. Wyobrażam sobie, że ta powieść byłaby idealnym sposobem na przygotowanie dziecka do podróży do Meksyku i jeśli się tam wybierzemy, na pewno do tej książki wrócimy. Cieszyłabym się z podobnej książki o innych krajach, na przykład azjatyckich. A może Marek wybierze się w kolejną wyprawę?

Moja ocena: 5/6

Marek Kamińdki, Katarzyna Stachowicz-Gacek, Marek i czaszka jaguara, 352 str., Wydawnictwo Znak emotikon Kraków 2017.

Stosikowe losowanie 12/17 i 1/18

Ponieważ z końcem grudnia będę miała ograniczony dostęp do internetu, ogłaszam dziś podwójne losowanie!
Zapraszam więc do zgłaszania się do rundy grudniowej i styczniowej! Pary rozlosuję 1 grudnia, czas na przeczytanie książek mamy każdorazowo do końca miesiąca.

Proszę podajcie mi czy do obu rund powinnam wziąć pod uwagę tę samą liczbę książek w stosie.

Dla przypomnienia zasady:

1. Celem zabawy jest zmniejszenie liczby książek w stosie.

2. Uczestnicy dobierani są losowo w pary i wybierają numer książki dla partnera.

3. Wylosowaną książkę należy przeczytać do końca miesiąca.

4. Mile widziana jest recenzja, do której link należy zamieścić na moim blogu.

5. Podsumowanie losowania wraz z linkami znajduje się w zakładkach z boku strony.

6. Jeśli wylosowana książka jest kolejną z cyklu, można przeczytać pierwszy tom.

Serdecznie zapraszam do zabawy i czekam na zgłoszenia wraz z podaniem liczby książek w stosie.

czwartek, 23 listopada 2017

"Dziennik Franciszki Krasińskiej" Klementyna Hoffmanowa


Po raz pierwszy zdecydowałam się na udział w Pikniku z Klasyką, organizowanym przez Pierogi Pruskie oraz Czytam to i owo, niestety nie udało mi się przeczytać książki na czas, więc moja recenzja ukazuje się z dwudniowym opóźnieniem. Zaciekawiła mnie wybrana przez organizatorki książka, a także jej autorka. 
Nigdy nie słyszałam wcześniej o Klementynie z Tańskich Hoffmanowej, która nota bene, dziś obchodziłaby urodziny. Ta wszechstronna kobieta prowadziła, jak na ówczesne czasy, bardzo światowe życie. Nigdy nie słyszałam o pisanych przez nią książkach dla dzieci, a była przecież prekursorką na tym polu. Co więcej wydawała nawet czasopismo dla dzieci! 

Dziennik Franciszki Krasińskiej opisuje dzieje prawdziwej postaci historycznej, polskiej szlachcianki, która potajemnie zawarła małżeństwo z synem króla Augusta II Sasa. Autorka stworzyła jej fikcyjny dziennik, pragnąc ukazać życie młodych kobiet, szlachcianek, w XVII wieku. Udało jej się to wspaniale. Poznajemy Franciszkę jako nastolatkę, kochającą głęboko rodziców, cieszącą się każdym dniem na zamku. Jej oczyma obserwujemy polowania, uczty, święta oraz przygotowania i ślub jej starszej siostry. Franciszka jest pełna oczekiwań, mam ogromny apetyt na życie, jest pełna energii i entuzjazmu, a zarazem darzy rodziców pełnym zaufaniem i żyje całkowicie według ich i boskiej woli. 

Cezurę w życiu dziewczyny stanowi wyjazd do Warszawy, gdzie rozpoczyna naukę na najlepszej pensji dla dziewcząt, a potem zamieszkuje u księżnej wojewodziny, z którą jest spokrewniona. To właśnie wtedy poznaje warszawski świat, bale, spotkania, stroje. I oczywiście Karola, królewskiego syna. 

Hoffmanowa w krótkich wpisach świetnie oddaje ówczesny styl życia, mentalność, troski, a przede wszystkim konwenanse. Równocześnie obserwujemy dojrzewanie Franciszki, powolne stygnięcie jej entuzjazmu do życia, powolne rozgoryczenie, narastający smutek i tęsknotę. Kończące książkę listy przedstawiają kobietę, którą los rzucił daleko od rodziny, niezbyt szczęśliwą.

Bohaterka dziennika to na swoje czasy kobieta wykształcona, obyta, a jednak całkowicie zamknięta w swoim świecie. Jej światopogląd nie wybiega dalej niż stroje, robótki ręczne, uroda, rodzina. Wielokrotnie potwierdza zainteresowanie losem Polski, aczkolwiek w listach niewiele z faktycznie gruntownego zainteresowania widać. Z drugiej strony pamiętać trzeba, że jest to jednak kreacja autorki i jaka naprawdę Franciszka była, nie wiemy. Ta książka potwierdza rzeczywiste oderwanie od siebie poszczególnych warstw społecznych. Świat Krasińskiej jest całkowicie zamknięty, jej późniejsze problemy finansowe nie budzą współczucia u czytelnika, która ma szerszy ogląd ówczesnego życia w Rzeczpospolitej. Zaskakujący jest brak jakiegokolwiek uświadomienia młodych kobiet, ich ślepe zaufanie w wolę rodziców i wiarę w dobroć przyszłego męża, aczkolwiek nie są to dla mnie fakty całkiem nowe.

Dla mnie to była przede wszystkim przyjemna lektura, zdecydowanie poznawcza - bo jednak obraz życia młodej szlachcianki naszkicowany jest niezwykle umiejętnie, ponadto nie znałam wcześniej losów ani autorki, ani jej bohaterki. Bardzo podobał mi się język - z przyjemnością przypomniałam sobie wiele staropolskich słów, czytałam jednak, nie korzystając z umieszczonego na końcu słowniczka (mankament ebooków). 

Moja ocena: 4/6

Klementyna Hoffmanowa, Dziennik Franciszki Krasińskiej, 188 str., Wolne Lektury.

piątek, 17 listopada 2017

1945. Wojna i pokój" Magdalena Grzebałkowska


Mimo że od wojny dzieli mnie jedno pokolenie, jestem dzieckiem wojny. Dorastałam słuchając o niej i o roku wyzwolenia. Towarzyszyły mi historie trudne - babcia opowiadała o wojnie na Śląsku, o lęku przed nadejściem Rosjan, o marszu śmierci z Auschwitz. Przyjmowałam te opowieści bezwiednie, nasiąkałam nimi, były dla mnie naturalne, choć ich groza wyzwalała niezdrową ciekawość, każącą pytać o jeszcze i jeszcze. Potem w innej części Polski poznałam chłopaka, syna znajomych mojej drugiej babci, który czterdzieści lat po wojnie z pasją zbierał części umundurowania, czapki, łuski nabojów. W międzyczasie odbyłam traumatyczną dla mnie wycieczkę do Auschwitz, której nie zapomnę chyba nigdy. Jako dorosła osoba wysłuchałam opowieści teściowej, która jako młoda kobieta wypędzona została wraz z rodziną z gospodarstwa w ówczesnych Prusach Wschodnich. Skutki tej traumy widziałam u niej aż do jej śmierci. Odwiedziłam z nią jej rodzinną wioskę, tuż pod rosyjską granicą - nadal zrujnowaną, zachwaszczoną, martwą. 

Rok 1945 nie był rokiem radości i szczęścia. To nie była trwająca cały rok wiosna z budzącym się do życia nowym światem. To był nadal czas rozpaczy, zgryzoty, rozstań i śmierci. Nie miał nic wspólnego z celebrowanym na szkolnych akademiach Dniem Zwycięstwa. Wciąż był rokiem tułaczki, ukrywania się, biedy, głodu, szukania, mordowania, odwetu. Grzebałkowska przedstawia świat, który po części znałam z opowiadań, systematyzując go dla mnie, dzieląc na rozdziały, a przede wszystkim poszukując spojrzenia totalnego. 

To nie jest książka o Polakach, nie jest także o Niemcach. To książka o tym jednym roku. Miesiące przesuwają się przed naszymi oczami wraz z tobołami, pierzynami, rozczochranymi i głodnymi ludźmi, przepychanymi z kąta w kąt, ze stacji, na stację. Migają obrazy tych, którzy odwiedzali opuszczone wioski, by umeblować swoje, często wypalone domy. Widzimy pisane kredą informacje o (tymczasowym) miejscu pobuty, karteluszki z rozpaczliwymi prośbami o wiadomości o bliskich. Obserwujemy powstające sierocińce, czytamy setki gazetowych ogłoszeń. Otwarto sklep, podejmuje się usługi krawieckie, tworzy się chór, ruszamy na Ziemie odzyskane, a między tym, jak litania - oddam dziecko za swoje, zdrowy niemowlak do oddania, przyjmę sierotę, przyjmę kilkuletnią dziewczynkę, oddam noworodka, szukam synka, szukam zaginionego malucha. 

Ogrom opisywanego przez Grzebałkowską cierpienia przytłacza, tak samo jak zagmatwane losy ludzkie - Polaków, Niemców, Ślązaków, Kaszubów, Ukraińców, Żydów. Nie sposób przepracować takiej traumy w kilkadziesiąt lat. My (autorka i ja na przykład), urodzeni, trzydzieści - czterdzieści lat po wojnie, nadal jesteśmy jej dziećmi, nadal nosimy w sobie tę traumę, najczęściej podświadomie. Dlatego tak bardzo dotknęła mnie ta książka, dlatego uparcie sięgam po pozycje tematycznie związane z wojną. 

Grzebałkowska kolejny raz napisała świetny reportaż - co ciekawe, starała się ująć temat z wielu perspektyw (co znakomicie jej wyszło), równocześnie zostawiając niewielki, ale bardzo istotny, skrawek dla siebie i swojej rodziny.

Moja ocena: 6/6

Magdalena Grzebałkowska, 1945. Wojna i Pokój, 420 str., Agora Warszawa 2015.

wtorek, 14 listopada 2017

"Basia i basen" Zofia Stanecka, Marianna Oklejak


Basia nie przestaje nas zachwycać i bawić. Mój syn ma już osiem lat i nadal czyta wszystkie Basie. Ma swoje ulubione tomy, a Basia i basen do nich ostatnio dołączyła. Zaraz wam opowiem, dlaczego.
Pierwszy raz przeczytałam tę książkę właśnie jemu oraz jego dziewięcioletniej (!) kuzynce i sześcioletniemu kuzynowi. Wszystkie dzieci jednogłośnie śmiały się w tych samych momentach. Zanim jednak do tego doszło, dowiedziały się, że mama Basi się rozchorowała i że nie należy jej budzić, bo sen leczy nawet lepiej niż tata. Pracujący ciągle tata okazał się być optymistą w kwestii spędzania czasu wolnego z dziećmi i zdecydował się zabrać je na basen. Z takimi samymi zjeżdżalniami jak w Żorach, stwierdziły dzieci.

A na basenie, jak to na basenie, dużo się dzieje. Można się na przykład niemal śmiertelnie skaleczyć, tak bardzo, że aż poleci krew. Można też poczynić ciekawe obserwacje. O grzybicy, o rekinach i o rysuneczkach na rękach. Te ostatnie stały się naszym rodzinnym hitem i syn ciągle je przypomina. Nasz tata także nie ma takich ładnych rysuneczkach, ale jak Basia, mimo to lubimy.



Zjeżdżalnie okazują się być próbą dla dzieci, każde z nich musi zebrać się na odwagę, by wskoczyć do ciemnej rury. Doświadczenie, które zapewne podzieli wiele czytelniczek i czytelników. 

A co z mamą? Spokój, sen i cisza pomogły jej odrobinę dojść do siebie. W przeciwieństwie do taty oczywiście!

Zofia Stanecka, Marianna Oklejak, Basia i basen, 24 str., Literacki Egmont 2017.

sobota, 11 listopada 2017

"Miasto świętych i złodziei" Natalie C. Anderson


Sangui jest sporym miastem w Kenii. Mieszkają tu ludzie bogaci, bardzo bogaci, biedni, bardzo biedni i tacy, którzy nie mają niczego. Jest też Tina - sierota, żyjąca na opuszczonym strychu. Dziewczyna należy do bandy Goondan, jest niemal idealną złodziejką. Jest sprytna, zwinna, niewielka i niewidzialna - jednym słowem Drobinka. Tina nie bez przyczyny dołączyła do szajki - ma bowiem pewien plan, plan zemsty. Kilka lat wcześniej zginęła jej matka. Dziewczyna nie jest całkowicie pewna w jaki sposób ale podejrzewa, że zabił ją jej chlebodawca, a zarazem kochanek. Ma ku temu przesłanki, ponieważ dzień wcześniej przypadkowo była świadkiem kłótni między nimi.

Pan Greyhill zatrudnił matkę Tiny, która uciekła przed prześladowaniami we wschodnim Kongu. Tina była wtedy małą dziewczynką. Później dołączyła do niej Kitty, nieślubne dziecko pana G. Po śmierci matki Tina ma tylko siostrę, którą kocha nad życie i dla której zrobi wszystko. Całe jej życie podporządkowane jest zapewnieniu bezpiecznego życia dziewczynce, która przebywa w przyklasztornej szkole z internatem oraz planom zemsty na domniemanym zabójcy matki.

Gdy Tina wreszcie w długo planowanej akcji dostaje się do niezwykle intensywnie strzeżonego domu pana Greyhilla, okazuje się, że nie wszystko jest takie oczywiste. Przede wszystkim podczas kopiowania danych z laptopa bogacza, zostaje nakryta przez jego syna. Tina nie widziała Michaela od momentu pogrzebu matki i opuszczenia rezydencji. Z chłopcem łączy ją jednak wspólne dzieciństwo i przyjaźń, chcąc nie chcąc opowiada mu więc o swoim planie wykrycia mordercy matki. Chłopak nie chce uwierzyć w winę ojca i decyduje się na wspólne śledztwo. Początkowo jest one podszyte wzajemnym brakiem zaufania i odkrywaniem zmian, jakie nastąpiły w nich przez ostatnie lata. Nastolatkowie stopniowo odkrywają, że wspólny front jest konieczny, zwłaszcza, gdy dotrą do targanego wojną domową Konga.

To powieść o dorastaniu, o odkrywaniu własnej tożsamości i przeszłości, a także o trudnej sytuacji politycznej we wschodnim Kongu, która ma ogromny wpływ na życie kobiet. Anderson opisuje tereny, gdzie panuje samowola i bezprawie, a głównym celem jest bogacenie się za wszelką cenę. Bogacą się politycy, jak i zachodni przedsiębiorcy, którzy nadal traktują Afrykę jak kolonię. Chętnie dowiedziałabym się więcej o tle zamieszek w Kongu oraz pobudkach poszczególnych grup, zwalczających się na tych terenach. Autorka skoncentrowała się przede wszystkim na cierpieniu kobiet, za co jej chwała, wyobrażam sobie jednak, że mogła pogłębić to tło.

Mam zresztą jeszcze inne zarzuty wobec tej powieści. Przede wszystkim nie ujął mnie język Anderson. Fragmentami wydał mi się być zbyt prosty, dziecinny wręcz. Przez pierwszą połowę książki akcja wlekła się i zabrakło mi dynamiki w jej prowadzeniu. Druga część tymczasem okazała się być typowym pageturnerem, aczkolwiek bardzo łatwo domyśliłam się rozwiązania zagadki. Z drugiej strony jest to powieść skierowana raczej do młodzieży i sądzę, że język autorki ma większe szanse trafienia właśnie do tej grupy wiekowej.

Najbardziej jednak rozczarowała mnie okładka. Gdyby nie to, że książka została mi polecona oraz że zainteresowało mnie tło geograficzne akcji, nigdy bym po nią nie sięgnęła. Zachód słońca, baobab, żyrafa i profil afrykańskiej piękności nijak mają się do treści powieści, za to spełniają każdy, najbardziej nudny, stereotyp o Afryce.

Powieść podsunę mojej córce, myślę, że ma spore szanse jej się spodobać - ze względu na wyraziste charaktery (oprócz Tiny i Michaela, jest jeszcze Boyboy, który jest kolorowym ptakiem, nie przystającym do żadnej grupy) oraz wyżej wymienione ramy geograficzno-polityczne.

Moja ocena: 4/6

Natalie C. Anderson, Miasto świętych i złodziei, tł. Marta Weronika Najman, 464 str., Wydawnictwo Initium, Kraków 2017.

piątek, 3 listopada 2017

Stosikowe losowanie 11/17 - pary

Marianna wybiera numer książki dla Zwl (w stosie 1010 książek) - 575
ZwL wybiera numer książki dla Anny (w stosie 220 książek) - 188
Anna wybiera numer książki dla Gucimal (w stosie 108 książek) - 3
Guciamal wybiera numer książki dla Maniiczytania (w stosie 29 książek) - 14
Maniaczytania wybiera numer książki dla McDulki (w stosie 170 książek) - 17
McDulka wybiera numer książki dla Marianny (w stosie 196 książek) - 111