niedziela, 29 października 2017

"Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" Swietłana Aleksijewicz


Jestem pacyfistką, nienawidzę wojny, ani niczego, co w jakiś sposób związane jest z wojskowością. Nigdy nie kupiłam dzieciom ubrania, którego wzór w jakikolwiek sposób przypominałby moro, nigdy nie zachęcałam ich do zabaw, imitujących wojnę, nie kupowałam militarnych zabawek i zabraniałam innym, darowania im takich. Nigdy nie byliśmy na żadnych paradach, ani pokazach wojskowych. Czytając reportaż Aleksijewicz jeszcze bardziej utwierdzałam się w tym przekonaniu, a ostatnia wypowiedź w książce dosłownie mnie zamurowała. Słowa tej kobiety oddają dokładnie to, co powyżej napisałam i co kotłowało się w mojej głowie podczas lektury.

Opowieści wojenne kobiet w żaden sposób nie przypominają męskich. Pamiętam, jak wypytywałam dziadka o wojnę i jak on wspominał nazwy jednostek, miejsca, przesunięcia, obozy, ale mnie wtedy  interesowało, co się działo w okopach, co czuł i jak przeżył pobyt w wojsku. Mimowolnie miałam więc spojrzenie kobiece, takie, jakie opisuje Aleksijewicz. Jej kobiety nie wspominają bowiem nazw jednostek, ani wielkich bitw, opowiadają za to o codzienności na wojnie. Niemal wszystkie z nich zostały żołnierkami jako młodziutkie dziewczyny, często dopiero szesnastoletnie. Większość z nich zaciągnęła się na własną prośbę, a często musiały o pozwolenie dostania się do pierwszej linii walczyć. Pełne idealizmu nastolatki pragnęły bronić ojczyzny, nie miały żadnego wyobrażenia wojny, ani konkretnej wiedzy o wojsku. Pierwsze spotkanie z frontem było dla nich szokiem ale największa trauma nadchodziła zawsze dopiero po zwycięstwie. Życie w czasie wojny toczyło się na adrenalinie, kobiety spełniały swoje zadania, nie zastanawiając się, ani nie analizując. 

Aleksijewicz przeplata wypowiedzi kobiet, grupuje je tematycznie, tworząc w ten sposób reportaż ciekawy i unikając monotonii. Wspomnienia są krótkie, ale nie muszą być rozwlekłe, by poruszyć czytelnika. Kobiety opowiadają o tęsknocie za kwiatami, poczuciem kobiecości, brakiem domu, w czasie wojny borykały się z zupełnie innymi problemami niż mężczyźni. Armia nie była przystosowana na przyjęcie dziewczyn - brakowało dla nich strojów, nie tylko o żeńskim kroju, ale także w odpowiednim rozmiarze, nie miały podpasek, możliwości mycia bardzo długich włosów, często były jedyną kobietą w wąskim i ciasnym okopie. Wraz z obcięciem włosów i przywdzianiem męskiego munduru traciły kobiecy chód, zwyczaje, a nieczęsto i miesiączkę. Oprócz przyziemnych problemów, trawiła je tęsknota za pozostawionymi dziećmi, martwiły się o matki, rodzeństwo. 

Co ciekawe, kobieca wizja wojny, nie była pożądana. W Związku Radzieckim obowiązywały wspomnienia bohaterów, pozbawione opisów głodu, wszy, krwi i wszystkiego, co mogło im ująć godności. Wypowiedzi kobiet często były cenzurowane już przez ich mężów. Aleksijewicz jako pierwsza oddała im głos, szukając wspomnień, na które odważały się tylko, gdy poczuły się pewnie, gdy wytworzyła się intymna atmosfera. 

Ten reportaż Białorusinki stylistycznie bardzo przypomina dwie jej książki, które już czytałam. Ponownie największym atutem jest przeźroczystość autorki, jej umiejętność słuchania oraz takiego doboru opowieści, by stworzyły spójną i nie przeładowaną całość. Przyznam, że po raz kolejny podczas lektury reportażu Aleksijewicz, musiałam walczyć ze łzami i po raz kolejny, musiałam przerywać czytanie, by zaczerpnąć tchu.

Moja ocena: 5/6

Swietłana Aleksijewicz, Wojna nie ma w sobie nic z kobiety, tł. Jerzy Czech, 352 str., Wydawnictwo Czarne 2010. 

czwartek, 26 października 2017

"Das Joshua-Profil" Sebastian Fitzek


Nikt nie nadaje się lepiej do słuchania w samochodzie niż Fitzek :) Kilka tygodni temu sięgnęłam więc po tę powieść i już na pierwszych stronach czekało na mnie spore zaskoczenie. Autor rozpoczyna od cytatu z powieści Die Blutschule (Szkoła krwi), której autorem jest główny bohater tego thrillera, czyli Max Rhode. Zupełnie nie zaskoczyłam, że tuż przed wydaniem Das Joshua-Profil, faktycznie ukazała się taka powieść. Na szczęście można obie te książki czytać osobno, aczkolwiek te powiązania są świetnym, dodatkowym smaczkiem i na pewno sięgnę teraz po Blutschule

Max Rhode jest autorem thrillerów, niestety niezbyt poczytnym. Po pierwszym sukcesie, czyli wyżej wymienionej książce, nie potrafi stworzyć równie dobrej powieści. Max wychowuje przysposobioną córkę Jolę, którą bardzo kocha, jego małżeństwo z Kim znajduje się natomiast w rozkładzie. Jest jeszcze brat - Cosmo - który, skazany za pedofilię, przebywa w zakładzie zamkniętym. 
Historia rozpoczyna się w momencie, gdy w domu Maksa zjawiają się pracownicy urzędu do spraw dzieci z rozporządzeniem, wg którego Jola ma wrócić do biologicznych rodziców. Okazuje się, że wysyłano listy i zaproszenia na rozmowy, ale żaden z nich nie dotarł do Maksa i Kim. Równocześnie Maks spotyka na swojej drodze dziwne osoby, które ostrzegają go przed Joshuą. Pisarz wpada w macki dziwnej organizacji, jego życie zamienia się w chaos, a przede wszystkim traci swoją ukochaną córkę. Czytelnik natomiast wodzony jest na manowce i traci przekonanie, czy Max faktycznie jest takim kochającym ojcem i przykładnym obywatelem, za jakiego się podaje. 

Fitzek, podobnie jak w thrillerze Noah, zasadza intrygę na problemie socjopolitycznym. Tym razem zachęca czytelnika do rozważania kwestii prewencji przestępczości. Nie napiszę więcej, bo temat ten staje się jasny dopiero pod koniec książki. Główna część to akcja, szybkie dialogi, pościgi i poczucie bycia w matni. Najbardziej zaskakujące jest zakończenie - pozornie przewidywalne. Słuchając książki, nie wiedziałam ile stron pozostało do końca i gdy sądziłam już, że intryga została doprowadzona do końca, Fitzek po raz kolejny udowodnił, że potrafi zwodzić czytelnika, jak nikt inny.

To kolejny wciągający thriller Niemca, dodatkowe tło i problematyka są jego atutem, aczkolwiek ja chyba wolę typowe psychothrillery Fitzka, bez dodatkowego morału.

Moja ocena: 4/6

Sebastian Fitzek, Das Joshua-Profil, czyt. Simon Jäger, 432 str., Lübbe Audio.

Stosikowe losowanie 11/17

Zapraszam do zgłaszania się do rundy listopadowej! Pary rozlosuję 1 listopada, czas na przeczytanie książek mamy każdorazowo do końca miesiąca.

Dla przypomnienia zasady:

1. Celem zabawy jest zmniejszenie liczby książek w stosie.

2. Uczestnicy dobierani są losowo w pary i wybierają numer książki dla partnera.

3. Wylosowaną książkę należy przeczytać do końca miesiąca.

4. Mile widziana jest recenzja, do której link należy zamieścić na moim blogu.

5. Podsumowanie losowania wraz z linkami znajduje się w zakładkach z boku strony.

6. Jeśli wylosowana książka jest kolejną z cyklu, można przeczytać pierwszy tom.

Serdecznie zapraszam do zabawy i czekam na zgłoszenia wraz z podaniem liczby książek w stosie.

czwartek, 19 października 2017

"City Crime - Vermisst in Florenz" Andreas Schlüter


Musiałam przeczytać tę książkę, po tym jak zachwycona była nią moja córka. To był dla niej strzał w dziesiątkę, podczas lektury zaśmiewała się i nie mogła się od niej oderwać. Gdy tylko miała okazję kupiła wszystkie tomy tej serii.

Seria Schlütera, jak sam tytuł wskazuje, to powieści kryminalne dla młodszych nastolatków. Głównymi bohaterami jest rodzeństwo - jedenastoletni Finn i jego starsza siostra Joanna. Dziewczyna mieszka z tatą we Florencji. Tata jest malarzem i we Włoszech przebywa na stypendium. Finn został z mamą, w Niemczech. Między rodzicami niezbyt dobrze się układa, więc stypendium jest dobrą okazją na nabranie dystansu do konfliktów. Finn i Joanna jednak tęsknią za sobą i bardzo chcą, by rodzice jak najprędzej wrócili do siebie. 
Finn i mama za kilka dni po raz pierwszy od rozstania wylatują do Florencji. Dzieci nie mogą doczekać się spotkania, tymczasem we Włoszech dzieje się coś dziwnego. Znika tata, ale Joanna nie chce poinformować o tym mamy, bojąc się, że zaginięcie stanie się kolejnym argumentem w nieustających konfliktach. W sprytej rozmowie, udaje się jej przekonać mamę, że Finn musi przylecieć wcześniej i pojechać z nią na wyjątkowy obóz. Nie podejrzewająca niczego rodzicielka przebukowuje lot chłopca i Finn rusza w objęcia przygody.

We Florencji okazuje się, że tata najprawdopodobniej coś odkrył, bądź odnalazł skarb i dlatego został porwany. W swojej pracowni pozostawił jednak tajemniczy notes ze wskazówkami, które Joanna bezskutecznie próbowała sama rozwikłać. Dzieci decydują się na samotne poszukiwania taty, krok po krok rozszyfrowują notatki i wyruszają w miasto. Finn w ten sposób poznaje Florencję, jej zaułki i zabytki, a także skonfrontowany zostaje z Włochami i ich językiem. Dzieciom pomagają bowiem w poszukiwaniach mieszkańcy tego miasta - Andrea, którego Finn poznał w samolocie oraz grupa miejscowych złodziejaszków!

Książka naszpikowana jest językiem włoskim, wiele zwrotów świetnie wplecionych jest w dialogi, a na końcu autor zamieścił słowniczek podstawowych słówek. Akcja toczy się bardzo wartko, choć nie brak tu nieścisłości, czy uproszczeń. Nie jestem pewna, czy są one zauważalne tylko dla dorosłego czytelnika, córka bowiem nie miała żadnych zastrzeżeń. Schlüter bardzo sympatycznie naszkicował charaktery głównych bohaterów - rodzeństwo ma ze sobą dobry kontakt, a dzięki wspólnej przygodzie jeszcze bardziej zacieśniają się ich więzy.

Myślę, że teraz rozumiem, dlaczego ta książka tak dobrze trafiła w gust mojej córki. To naprawdę kawałek świetnie napisanej literatury przygodowej.

Andreas Schlüter, City Crime - Vermisst in Florenz, 192 str., Tulipan Verlag 2013.

wtorek, 17 października 2017

"Matka Makryna" Jacek Dehnel


Przyznam, że nie słyszałam wcześniej historii Makryny Mieczysławskiej, rzekomej przełożonej klasztoru bazylianek w Mińsku. Dehnel nie tylko o niej słyszał, ale poświęcił jej kilka lat dogłębnych badań i stworzył dzieło totalne i kompletne, przedstawiając tę niezwykłą osobowość.

Makryna to bowiem Irena Wińczowa, najprawdopodobniej z pochodzenia Żydówka, która urodzona w biednej i wielodzietnej rodzinie, szybko opuszcza dom, by sama zarabiać na swoje utrzymanie. Przypadkiem poznaje rosyjskiego oficera Wińcza, który po ślubie robi sobie z niej worek treningowy. Regularnie katowana kobieta traci wiarę w świat, życie i ludzi. Gdy Wińcz umiera, tuła się bez grosza przy duszy, aż trafia do klasztoru, gdzie pomaga jako kucharka. Nie wiadomo kiedy rodzi się pomysł poddawania się za przełożoną bazylianek. Kobieta zapewne nadal nie jest rozpieszczana przez życie, przypadkowo zostaje uznana za zakonnicę i na tej bazie tworzy swoją legendę. Materiału do gawęd dostarcza jej spotkanie z bazyliankami, które zmuszane było do konwersji na prawosławie. Irena tworzy szczegółową historię ich męczeństwa, wymyślając przeróżne tortury jakim mniszki rzekomo zostały poddane. 
Kobieta trafia do Francji, gdzie staje się ówczesną celebrytką, uwielbianą przez tęskniącą za nieistniejącą Polską, emigrację. Makryna opowiada swoją historię setki razy, która pada na podatny grunt wśród nienawidzących cara Polaków. Jej sława zaprowadza ją aż do stóp samego papieża.

Dehnel prowadzi narrację kilkutorowo - równolegle przedstawia opowieść Makryny i Wińczowej, tak że ja, jako osoba nie znająca tej historii i nie przygotowana merytorycznie do lektury, z ciekawością podążałam za akcją, zastanawiając się, co połączy obie kobiety. Relacje są niezwykle autentyczne, dzięki mistrzowskiemu językowi, pełnemu archaizmów i dopasowanemu do poziomu wykształcenia Wińczowej. Z podziwem przewracałam wirtualnie kolejne strony, nie mogąc wyjść z podziwu nad udaną stylizacją. Dzięki językowi, wierzyłam w każe słowo autora i także dzięki językowi, nie przerwałam lektury. Muszę szczerze przyznać, że rozważałam przerwanie książki, bo jednak powieść jest bardzo obszerna i w pewnym momencie stała się nużąca. O ile wymyślona historia martyrologii zakonnic była fascynująca, to opisy kolejnych spotkań z dostojnikami, pisarzami i polską arystokracją po pewnym czasie zaczęły się zlewać w jedno. 

To naprawdę fascynująca, a przede wszystkim mistrzowsko skonstruowana i napisana powieść. Cieszę się, że dotrwałam do końca, a przede wszystkim, że poznałam powieść Makryny.

Moja ocena: 5/6

Jacek Dehnel, Matka Makryna, 400 str., WAB 2014.

niedziela, 15 października 2017

"Najfutbolniejsi. Tajemnica nawiedzonego zamku" Roberto Santiago


Kolejna książka, czytana wspólnie z synem - niespodziewany prezent, który musiał zostać przeczytany w pierwszej kolejności. Przyznam, że mnie ta publikacja niezbyt się podobała, natomiast synowi zdecydowanie bardziej.

To już szósty tom o przygodach Najfutbolniejszych - drużyny piłkarskiej Soto Alto z niewielkiego hiszpańskiego miasteczka. Tym razem dzieci wyjeżdżają do Szkocji - trener drużyny jest Szkotem i zorganizował wyjazd na tajemniczy Turniej Sześciu Klanów. Hiszpanie zupełnie nie wiedzą o co turnieju chodzi i przekonani są, że będą w Szkocji grać w piłkę. Tymczasem trafiają na pustkowie, do starego zamczyska, w którym straszy duch. Do tego zaraz po przybyciu muszą wziąć udział w pierwszej, wcale niełatwej, konkurencji. Drużyn jest sześć i po każdych zawodach odpada jedna, reguły są jasne i niezachwiane. Przewagę mają oczywiście zawodnicy szkoccy, należący do klanu MacLeodów i broniący tytułu. 

Narratorem powieści jest Łamaga, jeden z członków Najfutbolniejszych. Chłopak staje się ofiarą zamkowego ducha, który podrzuca mu czarne krzyże. Dzieci próbują na własną rękę wyśledzić ducha, co oczywiście dostarcza im wiele nieplanowanych przygód. W obliczu niebezpieczeństwa zacieśnia się przyjaźń między nimi, a nawet następują pierwsze wyzwania miłosne - w drużynie jest przecież kilka dziewczyn. 

Autor zadbał o wartką akcję, różnorodne charaktery (w drużynie jest łamaga, maruda, dowcipniś), szkockie realia (aczkolwiek dość stereotypowe) oraz zaskakujące zaskoczenie. Dlaczego więc nie podobała mi się ta książka?

Przede wszystkim nie byłam w stanie strawić jej stylu. Dominują w niej krótkie zdania, każde z nich zaczyna nową linijkę, także graficznie nie widać jednolitego testu tylko szereg zdań, wyglądających jak podpunkty. Denerwowały mnie ciągle powtórzenia - co kilka stron autor powtarzał gdzie dzieci są, co to za turniej, co się wydarzyło. Jak w serialu albo telewizyjnym show. Nawet w dialogach ciągle powtarzane są te same informacje, tym bardziej, że Szkoci mówią po angielsku i jedna z osób stale tłumaczy. Taki sposób pisania przywoływał mi na myśl tylko jedno słowo - sieczka. Popatrzcie sami:

Znienacka wyskoczył ogromny cień.
Pochodnia nagle zgasła.
Telefon wypadł mi z ręki na posadzkę.
Coś mnie prawie stratowało.
Przeleciało jak na złamanie karku.
Z przeraźliwym hałasem.
Przpadłem do ziemi i zasłoniłem twarz.
I chyba też przeraźliwie wrzasnąłem.
Ale nie jestem tego pewien.
Minęła krótka chwila.
Gdy otworzyłem oczy, od razu go zobaczyłem.
Tuż obok mnie.
Na podłodze.
Czarny krzyż.
Tak wygląda cała książka. Serio. Nie zdawałam sobie sprawy, że można w ogóle tak pisać! Mojemu synowi to nie przeszkadzało, ale mnie przy czytaniu trafiał... Przemilczę może, co mnie trafiało. Zakładam, że taki styl ma zachęcić do lektury dzieci, które za czytaniem nie przepadają. I być może nawet zachęca, zwłaszcza, że kilka razy rozdziały przedstawione są w formie komiksu. Sama w efekcie nie wiem, czy lepiej, by dzieci czytały takie książki, czy by nie czytały wcale. 
Sama treść też nie jest specjalnie odkrywcza - jest wprawdzie akcja, są uczucia, ale wszystko to jest jakieś takie płaskie i niezbyt odkrywcze. 

Moja ocena: 3/6

Roberto Santiago, Najfutbolniejsi. Tajemnica nawiedzonego zamku, tł. Jan Wąsiński, 319 str., finebooks 2016.

sobota, 14 października 2017

"Chata" William Paul Young



Ostrzegali mnie, nie czytaj, zniechęcali i radzili, ale ja się uparłam. Trzeba było słuchać mądrzejszych, bo przeczytanie Chaty jest niemałym wyzwaniem. O ile początek jest jeszcze do zniesienia, to po otrzymaniu przez głównego bohatera zaproszenia jest po prostu źle.

Young w pierwszej części dość oględnie szkicuje historię rodziny Mackenziego. Ojciec piątki dzieci, były student teologii, prowadzi normalne życie do momentu wyprawy na kemping. Mackenzie wybiera się z trójką najmłodszych na weekend w głuszy. Gdy Kate i Josh wywracają się z kajakiem i ojciec zajęty jest ratowaniem syna, znika najmłodsza dziewczynka. Poszukiwania są bezowocne, córka najpewniej stała się kolejną ofiarą seryjnego porywacza i mordercy, który uprowadził już kilka podobnych dziewczynek, za każdym razem pozostawiając w miejscu zdarzenia spinkę z biedronką. Policja jest bezradna, rodzina wpada w rozpacz. Ten wątek mógłby być o wiele bardziej rozbudowany, autor jednak koncentruje się na innych wydarzeniach.

Kilka lat później Mackenzie znajduje w skrzynce dziwny list - to zaproszenia na weekend do chaty, gdzie znaleziono zakrwawioną sukienkę porwanej dziewczynki. Najbardziej zaskakujący jest jednak adresat listu, którym jest tata. Mackenzie źle wspomina swojego ojca, który maltretował go w dzieciństwie, lecz to nie on wysłał list. Jego żona w ten sposób określa Boga. Ciekawość każe mężczyźnie zdecydować się na tę nietypową podróż. Gdy przybywa na miejsce, zastaje w chacie trzy osoby, uosabiające świętą Trójcę. W dalszej części powieści Young opisuje rozmowy, jakie Mackenzie prowadzi z Bogiem, Jezusem i Duchem świętym. Gdybym czytała tę książkę, zapewne rzuciłabym ją w tym momencie w kąt. Jadąc samochodem nie mogłam jednak wyłączyć audiobooka, więc tym sposobem kontynuowałam lekturę. Dyskusje między członkami Trójcy i Mackenziem były jednak tak nudne i naiwne, że miałam trudności z utrzymaniem koncentracji. 

Reakcje Mackenziego często mnie śmieszyły, kreacja Boga i Ducha świętego zresztą też. Young zadbał o polityczną poprawność oraz o to, by książka zadowoliła każdego czytelnika, niezależnie od rady i miejsca zamieszkania. Zakładam, że czytelnik tej książki musi mieć w sobie gotowość do przyjęcia takich prawd objawionych, a pewnie i głęboką wiarę, choć nie wiem czy w tym ostatnim wypadku rewelacje Younga są do przełknięcia. Dla mnie, w każdym razie, były jednym wielkim bełkotem uwieńczonym naiwnym i na siłę spektakularnym zakończeniem.

Moja ocena: 2/6

William Paul Young, Die Hütte, tł. Thomas Hörden, 301 str., czyt. Johannes Steck, Hörbuch Hamburg 2016.

piątek, 13 października 2017

"Tarapaty" Marta Karwowska, Katarzyna Rygiel



Niedawno skończyłam lekturę tej nowości na rynku książek dla młodzieży. Co ciekawe ta książka powstała na podstawie scenariusza filmu - sytuacja zupełnie odwrotna od tej najczęściej spotykanej. 

Jedenastoletnia Julka cieszy się bardzo na wakacje. W czasie roku szkolnego mieszka w znienawidzonym internacie i już nie może się doczekać obiecanych ferii w Kanadzie, u rodziców. Najpierw jednak musi dotrzeć do ciotki w Warszawie, gdzie ma spędzić jedną noc i dostać bilet na samolot. Jej rozczarowanie jest gigantyczne, gdy okazuje się, że ciotka nic o jej pobycie nie wie i, co gorsza, nie ma dla niej biletu. Julka jest zdruzgotana, do tego nie nawiązuje z dziwaczną ciotką nici porozumienia. Źle czuje się w zagraconym domu pełnym planów i rulonów. Ciotka nie przepada za dziećmi, zajęta jest tworzeniem książki o dokonaniach architektonicznych jej rodziców i nie ma zamiaru zajmować się dziewczyną. 

Julia przypadkowo poznaje Olka - chłopaka, który mieszka w pobliżu i przyciąga kłopoty jak magnes. Jego rodzice wyjechali na ferie, a zajmuje się nim opiekunka, mieszkających tuż obok bliźniaczek. Olek ma duszę detektywa i jest na tropie pewnej zagadki, która bardzo ściśle jest związana ze stojącą obok ruderą. Zabytkowy dom, a zwłaszcza jego piwnice odegrają bardzo ważną rolę w powieści, ale najpierw ktoś włamie się do mieszkania ciotki, a Julka postanowi pomóc Olkowi w jego bliżej nieznanych poszukiwaniach.

Akcja Tarapatów ma ogromne tempo. Rozdziały są krótkie, języki wartki, a akcja wciągająca. Jestem przekonana, że taka forma książki przyciągnie przyzwyczajone do krótkich form współczesne nastolatki. Mnie zabrakło tu informacji dodatkowych i tła. Autorki nie tłumaczą, dlaczego rodzice Julki mieszkają w Kanadzie, ani dlaczego nie dotarł do niej bilet. Podobnie nie wiemy co się stało z rodzicami malutkich bliźniaczek, którymi zajmuje się opiekunka Olka. Postaci zjawiają się i znikają nagle, a opisy są krótkie i pobieżne. Gdyby ta książka nie powstała na podstawie scenariusza, powiedziałabym że jest idealną bazą na stworzenie filmu.

Podobało mi się za to przesłanie Tarapatów. Julka to dziewczynka wielokrotnie zraniona - nie wierzy w przyjaźń, trudno jej zbudować zaufanie do innych. Nie wiemy wprawdzie, dlaczego nie interesują się nią rodzice, ale widzimy jak trudno jej postawić na przyjaźń z Olkiem. Jej wewnętrzna walka i budowanie więzi z Olkiem są najmocniejszymi stronami powieści, podobnie jak ciekawe ilustracje Marty Ruszkowskiej. Obawiałam się, że okładkowa scena z filmu zdominuje powieść graficznie, na szczęście wydawca zdecydował się na oryginalną kreskę absolwentki krakowskiej ASP. 

Moja jedenastoletnia córka jeszcze nie przeczytała tej książki ale jestem niemal pewna, że trafi w jej gust, ponieważ aktualnie najchętniej pochłania książki z zagadką kryminalną.

Moja ocena: 4,5/6

Marta Karwowska, Katarzyna Rygiel, Tarapaty, 312 str., Agora 2017.

czwartek, 12 października 2017

Statystyka wrzesień 2017


Przeczytane książki: 8

Ilość stron: 2579

"Mieses Karma Hoch 2" David Safier



Nie miałam czasu na opisanie tej książki tuż po lekturze i niestety muszę sobie teraz z trudem przypominać moje przemyślenia. Zresztą nie są one zbyt odkrywcze, bo ta książka, podobnie jak jej poprzedniczka, jest zwyczajnie słaba.

O ile w przypadku tomu pierwszego przynajmniej mógł zaskoczyć sam pomysł na fabułę, to tutaj wszystko jest wtórne i po prostu nudne, a czasem nawet żenujące.

Główna bohaterka Daisy na skutek splotu niespodziewanych przypadków umiera w wypadku wraz z najbardziej seksownym aktorem świata. Oboje reinkarnują się jako mrówki i tak jak główna bohaterka pierwszego tomu, odkrywają stopniowo szczegóły swojego położenia. Na swojej drodze do lepszej karmy, przeżywają wiele przygód w postaci przeróżnych zwierząt i uczą się akceptować życie kochanych bliskich, sami poznając siłę uczucia. 

Porza Safiera ma bawić, ma rozśmieszać i ma być li tylko rozrywką. Ja natomiast od dawna rzadko sięgam po powieści tylko i wyłącznie zabawne. Gdybym nie zdecydowała się na audiobook, z pewnością nie dokończyłabym lektury tej książki. Mogę sobie wyobrazić, że Safier może bawić, może służyć zabiciu czasu na plaży, lekkiej rozrywce, ale niestety do mnie jego humor nigdy szczególnie nie przemawiał. 

Moja ocena: 2/6

David Safier, Mieses Karma Hoch 2, 352 str., czyt. Nana Spier, Argon Hörbuch 2016.

poniedziałek, 2 października 2017

"Rodzinka Szkaradków i ja", "Rodzinne kłopoty i ja" Natalia Rolleczek


Po przeczytaniu kolejnych dwóch tomów z Judytą Jelonek w roli głównej, zdecydowanie stwierdzam, że mam dość. Nie oznacza to, że te książki są złe, ale zwyczajnie zaczęłam czuć przesyt konwencją tych powieści. Zasadzenie akcji na pomyłkach, nieporozumieniach i nieokiełznanej fantazji Judyty jest dowcipne, ale po pewnym czasie zaczyna nużyć. Szczególnie wyraźnie odczułam zniechęcenie tematem podczas lektury trzeciej części, wyraźniej najsłabszej. Tymczasem Rodzinka Szkaradków i ja jest chyba najbardziej udanym tomem.

Szkaradkowie to nazwisko pewnej rodziny, która nagle i niespodziewanie wkracza w spokojne życie Judyty, przygotowującej się do wyjazdu na wakacje. Pobyt nad jeziorem Rożnowskim oddala się jednak w siną dal, gdy samotnie rezydującą w mieszkaniu Judytę, odwiedza Daniela Szkaradek. Gość powołuje się na zażyłą znajomość z mamą Judyty oraz opowiada o nieszczęśliwym splocie wypadków, który doprowadził do utraty lokum. Tymczasem owa Daniela stoi tuż przed egzaminami i musi się gdzieś zatrzymać. Judycie dosłownie odbiera mowę i siłę działania, co w przypadku Judyty jest wydarzeniem niezwykle rzadkim. Daniela jednak pobija Judytę na wielu polach. Ta zdecydowana, zorganizowana i energiczna osoba zaprowadza w mieszkaniu nowe porządki. Judycie nie starcza ani siły, ani animuszu, by zaprotestować i stopniowo poddaje się działaniom Danieli, która nie jest tą osobą, za którą się podawała. 

Rolleczek bardzo dowcipnie opisała perypetie Judyty, która wbrew sobie ląduje w Starym Sączu, gdzie od razu zyskuje amanta w postaci miejscowego policjanta. Mniej zachwycające za to są opisy traktowania niemowląt. Z przerażaniem czytałam o traktowaniu dzieci, pozostawianiu ich samym sobie, wysyłaniu w siną dal z nieznaną w sumie osobą i karmieniu niewiadomo czym. Zadziwiające jest też zachowanie niemowląt, które właściwie nigdy nie płaczą, niczego nie wymagają i niemal ciągle śpią. 

W ostatnim tomie akcja powraca na łono kochanej rodzinki. Tata Judyty zamieszkuje wraz z rodziną, ale nadal wydaje się być gościem w domu. Mama nie rozmawia z nim szczerze, właściwie nikt nie ma odwagi przeprowadzić z nim wyjaśniającej i oczyszczającej rozmowy, więc akcja bazuje na przypuszczeniach, snutych przez kobiecą część rodziny, z babcią na czele. Bardzo dziwne wydało mi się takie zachowanie rodziny. Nie potrafię sobie wyobrazić, że dawno nie widziany ojciec, nie informuje żony ani dorosłych córek o swoich planach zawodowych oraz o położeniu finansowym. 
Judyta tymczasem próbuje zadomowić się w nowej klasie - po wypadku (jakim dokładnie nie wiadomo), musi repetować rok i trafia na wyjątkowo nudną i nieciekawą grupę dziewcząt. Jej pomysł na ożywienie niemrawej klasy będzie oczywiście brzemienny w konsekwencje. 
Mimo ciekawych zawirować wokół babci, a także mojej ulubionej sąsiadki Flokowej i jej córek, ten tom najmniej mnie wciągnął i zainteresował. Odczuwałam wyraźnie, że pomysły autorki są na wyczerpaniu, a zakończenie wydało mi się być nieco naciągane.

Cieszę się, że przynajmniej te dwa tomy, mogłam czytać w tym wydaniu, opatrzonym świetnymi ilustracjami Barbary Dutkowskiej. Popatrzcie sami:



Natalia Rolleczek, Rodzina Szkaradków i ja, Rodzinne kłopoty i ja, 286 str., Nasza Księgarnia 1985.

Stosikowe losowanie 10/17 - pary

Marianna wybiera numer książki dla Gucimal (w stosie 110 książek) - 24
Guciamal wybiera numer książki dla Maniiczytania (w stosie 16 książek) - 9
Maniaczytania wybiera numer książki dla McDulki (w stosie 170 książek) - 17
McDulka wybiera numer książki dla ZwL (w stosie 1010 książek) - 1000
ZwL wybiera numer książki dla Anny (w stosie 224 książki) - 188
Anna wybiera numer książki dla Marianny (w stosie 100 książek) - 3