Ta książka znalazła się u mnie w bardzo nietypowy sposób. Od lat niewidziana szkolna koleżanka przywiozła mi ją do Portugalii i przekazała. Do niej zaś książka dotarła z Klubu Twórców Górnośląskich Karasol, o którym wcześniej nigdy nie słyszałam. Gdy przyjadę (niebawem!) do Polski, książkę przekażę dalej.
Dzieci Hanyski to kontynuacja powieści Hanyska, której niestety nie znam. Nie lubię czytać drugich tomów, bez znajomości pierwszego, ale w tym przypadku nie miałam wyboru. W kilku momentach brakowało mi znajomości uprzednich dziejów głównej bohaterki, ale z podanych informacji, mogłam się wielu faktów domyślić.
Maria Brunn pochodzi ze Śląska Opolskiego - czuje się Ślązaczką, ale po wojnie nagle staje się Niemką. Oficjalnie Niemką, ale dla ludności napływowej jest niemrą i hanyską, którą należy nienawidzić, za krzywdy jakie wyrządził Polakom Hitler. Maria żyje więc między dwoma światami i na próżno próbuje zdefiniować swoją narodowość. Czasem jest bardziej Niemką, Polką raczej nigdy, najbardziej jest po prostą Ślązaczką, która kocha swój hajmat. W jeszcze gorszej sytuacji są jej dzieci, które szkoły wychowują na Polaków. O ich pochodzeniu ciągle przypomina im jednak otoczenie - dzieci i młodzież wyśmiewają się ze śląskiej gwary, a nauczyciele w szkole szykanują jako Niemców. Ich jedynym wyjściem jest jak najszybsze dopasowanie się do sytuacji.
W okresie powojennym wielu Ślązaków opuściło Polskę, jako Niemcy otrzymali pozwolenie na wyjazd i najczęściej z ogromnym smutkiem pożegnali swoją małą ojczyznę. Mieszkając już w Niemczech spotkałam taką rodzinę - przyjaciółka mojej teściowej zawsze bardzo boleśnie wspominała ten czas i specjalnie dla moich rodziców wróciła do mówienia w niemal zapomnianym już przez nią języku polskim. Dlaczego więc nie wyjechała książkowa Maria? By dogłębnie zrozumieć tę kwestię, trzeba znać treść Hanyski - zakaz ma bowiem podłoże w wydarzeniach wcześniejszych oraz w prywatnej zemście urzędnika, decydującego o wyjazdach. Mężowi Marii udało się uciec, w Polsce wydano na niego zaocznie wyrok śmierci. Paul mieszka w Berlinie, a jego kontakty z rodziną są coraz luźniejsze. Dzieci niemal nie pamiętają ojca i do pomysłu wyjazdu odnoszą się sceptycznie. Maria jednak uparcie składa kolejne podania, związana obietnicą daną uciekającemu mężowi. To już nawet nie jest kwestia uczucia, lecz poczucia obowiązku. Przyzwyczaiła się przecież do samotnego życia i wychowywania czwórki dzieci. Jedno z nich nie jest jej własne, przygarnęła synka zamordowanych niemieckich sąsiadów.
Buchner opowiada skomplikowane losy tej rodziny - rozterki, niepewność przyszłości, niemoc podjęcia właściwej decyzji, ale także codzienne trudne sprawy. Maria ciężko pracuje na stacji kolejowej, dzieci oprócz nauki w szkole dużo pomagają w gospodarstwie i zmagają się ze swoimi problemami, o których wspominałam już wyżej. Ich śląskie, wiejskie pochodzenie jest świetnym celem szyderstw opolskiej młodzieży i nauczycieli. Starsze córki przeżywają swoje pierwsze miłości, Erika związuje się z Polakiem, którego matka jest jej bardzo nieprzychylna, Lisa także zakochuje się w polskim chłopcu, nawet nie spodziewając się jego o wiele bardziej dla swojej rodziny niekorzystnego pochodzenia.
Warto sięgnąć po tę książkę, by poznać losy rodziny Brunnów, które na pewno są reprezentacyjne dla setek Ślązaków. Spodziewam się, że wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego trudnego dla Śląska okresu. Zaletą prozy Buchner jest jest wartkość oraz ciekawa fabuła, niestety ma ona także wady. Nie mogłam strawić stylu autorki. Jej język jest koszmarny - składnia zdań urąga jakimkolwiek zasadom języka polskiego. Bardzo chciałam wierzyć, że ten styl ma jakiś głębszy sens czy zamiar ale niestety nie widzę w nim żadnej konsekwencji. Cała powieść napisana jest w czasie przeszłym bardzo prostymi zdaniami, w których orzeczenie najczęściej znajduje się na końcu. Myślałam, że Buchner może chciała stworzyć język zainspirowany językiem śląskim czy niemieckim, ale jeśli tak, to niestety nie wyszło jej to zupełnie. Owszem po niemiecku czasowniki bardzo często są na końcu, ale w czasie przeszłym znajduje się tam zaledwie imiesłów. Znalazłam też wiele zdań, w których orzeczenie zostało przerzucone na początek, gdzie po niemiecku na pewno nigdy by się nie znalazło. Ale nie tylko czasowniki mnie przyprawiały o gęsią skórkę, ale także liczne powtórzenia czy nagminne zaczynanie zdań od już. Taka składnia powoduje, że ksi ążka ma raczej formę relacji, a nie opowieści, gawędy. Autorka wiele razy podkreśla w narracji, że któraś z osób odpowiedziała po śląsku. Dlaczego więc nie wprowadziła elementów języka śląskiego? Są tu zaledwie pojedyncze wyrazy, co ponownie podkreśla jej językową niekonsekwencję. Wyobrażałabym sobie w tego typu powieści wiele więcej śląskości na płaszczyźnie językowej.
Szkoda mi bardzo, że styl Buchner umniejszył mi przyjemność lektury, bo to bardzo wartościowa i potrzebna książka. Dla wielbicieli i entuzjastów Śląska to oczywiście mus ale myślę, że zaciekawiłaby każdego czytelnia, niezależnie od pochodzenia. Jeśli tylko byłby w stanie przymknąć oko na styl.
Moja ocena: 3,5/6
Helena Buchner, Dzieci Hanyski, 201 str., Silesia Progress 2017.