Jestem pacyfistką, nienawidzę wojny, ani niczego, co w jakiś sposób związane jest z wojskowością. Nigdy nie kupiłam dzieciom ubrania, którego wzór w jakikolwiek sposób przypominałby moro, nigdy nie zachęcałam ich do zabaw, imitujących wojnę, nie kupowałam militarnych zabawek i zabraniałam innym, darowania im takich. Nigdy nie byliśmy na żadnych paradach, ani pokazach wojskowych. Czytając reportaż Aleksijewicz jeszcze bardziej utwierdzałam się w tym przekonaniu, a ostatnia wypowiedź w książce dosłownie mnie zamurowała. Słowa tej kobiety oddają dokładnie to, co powyżej napisałam i co kotłowało się w mojej głowie podczas lektury.
Opowieści wojenne kobiet w żaden sposób nie przypominają męskich. Pamiętam, jak wypytywałam dziadka o wojnę i jak on wspominał nazwy jednostek, miejsca, przesunięcia, obozy, ale mnie wtedy interesowało, co się działo w okopach, co czuł i jak przeżył pobyt w wojsku. Mimowolnie miałam więc spojrzenie kobiece, takie, jakie opisuje Aleksijewicz. Jej kobiety nie wspominają bowiem nazw jednostek, ani wielkich bitw, opowiadają za to o codzienności na wojnie. Niemal wszystkie z nich zostały żołnierkami jako młodziutkie dziewczyny, często dopiero szesnastoletnie. Większość z nich zaciągnęła się na własną prośbę, a często musiały o pozwolenie dostania się do pierwszej linii walczyć. Pełne idealizmu nastolatki pragnęły bronić ojczyzny, nie miały żadnego wyobrażenia wojny, ani konkretnej wiedzy o wojsku. Pierwsze spotkanie z frontem było dla nich szokiem ale największa trauma nadchodziła zawsze dopiero po zwycięstwie. Życie w czasie wojny toczyło się na adrenalinie, kobiety spełniały swoje zadania, nie zastanawiając się, ani nie analizując.
Aleksijewicz przeplata wypowiedzi kobiet, grupuje je tematycznie, tworząc w ten sposób reportaż ciekawy i unikając monotonii. Wspomnienia są krótkie, ale nie muszą być rozwlekłe, by poruszyć czytelnika. Kobiety opowiadają o tęsknocie za kwiatami, poczuciem kobiecości, brakiem domu, w czasie wojny borykały się z zupełnie innymi problemami niż mężczyźni. Armia nie była przystosowana na przyjęcie dziewczyn - brakowało dla nich strojów, nie tylko o żeńskim kroju, ale także w odpowiednim rozmiarze, nie miały podpasek, możliwości mycia bardzo długich włosów, często były jedyną kobietą w wąskim i ciasnym okopie. Wraz z obcięciem włosów i przywdzianiem męskiego munduru traciły kobiecy chód, zwyczaje, a nieczęsto i miesiączkę. Oprócz przyziemnych problemów, trawiła je tęsknota za pozostawionymi dziećmi, martwiły się o matki, rodzeństwo.
Co ciekawe, kobieca wizja wojny, nie była pożądana. W Związku Radzieckim obowiązywały wspomnienia bohaterów, pozbawione opisów głodu, wszy, krwi i wszystkiego, co mogło im ująć godności. Wypowiedzi kobiet często były cenzurowane już przez ich mężów. Aleksijewicz jako pierwsza oddała im głos, szukając wspomnień, na które odważały się tylko, gdy poczuły się pewnie, gdy wytworzyła się intymna atmosfera.
Ten reportaż Białorusinki stylistycznie bardzo przypomina dwie jej książki, które już czytałam. Ponownie największym atutem jest przeźroczystość autorki, jej umiejętność słuchania oraz takiego doboru opowieści, by stworzyły spójną i nie przeładowaną całość. Przyznam, że po raz kolejny podczas lektury reportażu Aleksijewicz, musiałam walczyć ze łzami i po raz kolejny, musiałam przerywać czytanie, by zaczerpnąć tchu.
Moja ocena: 5/6
Swietłana Aleksijewicz, Wojna nie ma w sobie nic z kobiety, tł. Jerzy Czech, 352 str., Wydawnictwo Czarne 2010.