Cóż to jest za książka! Mocna, niewygodna, trudna, bolesna, ale równocześnie taka, od której nie sposób się oderwać!
Narratorką jest Budrysówka, dziesięcioletnia dziewczynka, która wychowuje się w bardzo religijnej holenderskiej rodzinie. Głównym zajęciem w tym domu jest praca, należy przecież zajmować się wielkim gospodarstwem. Pomagają przy nim dzieci - dwóch chłopców i dwie dziewczynki. Gdy tuż przed Bożym Narodzeniem podczas szusowania na łyżwach ginie najstarszy syn, życie w rodzinie zmienia się diametralnie. Dotąd niełatwe, staje się nieznośne. Pogrążeni w żałobie rodzicie całkowicie zaniedbują emocjonalnie pozostałe dzieci. Matka przestaje jeść, ojciec pogrąża się jeszcze bardziej w pracy. A dzieci, pozostawione same w sobie, kolekcjonują pytania na temat brata, świata, dojrzewania i śmierci. Każde z nich ma inny sposób na radzenie sobie z rozpaczą. Chłopiec wali głową w barierkę łóżka, a Budrysówka nie ściąga z siebie czerwonej kurtki. Nigdy. To jej pancerz, ochrona, bezpieczeństwo. Ukojenie daje jej podpatrywanie ropuch, które w przeciwieństwie do ludzi się przytulają i w przeciwieństwie do rodziców się parzą. Seks, przekleństwa to oprócz śmierci kolejne tematy, o których się w domu nie mówi. A wyobraźnia dzieci płata figle i pulsuje.
Spragnione uczuć i dotyku dzieci, szukają go wśród siebie, przeprowadzając pierwsze eksperymenty seksualne, ale także uśmiercając zwierzęta. Całe życie dzieci to podświadome czekanie na śmierć kolejnego członka rodziny.
Głębszego wymiaru nadaje powieści kwestia religii. Rodzice są wierzący, żyją według surowych reguł ich wiary, stale cytują Biblię, ojciec zresztą szuka pomocy w Biblii na każdy problem w domu, łącznie z zatwardzeniem. Bóg rodziców to jednak nie jest Bóg kochający i miłosierny, który pozwoliłby im pokazać dzieciom i sobie uczucia. Religia to jedynie nakazy i zakazy, brak kontaktu ze światem zewnętrznym, limitowana telewizja, brak Internetu i posłuszeństwo.
Pierwszym odruchem jest niechęć do rodziców, wskazanie im ich błędów, ale ja odczuwałam głównie współczucie. Tak samo jak dzieci są zagubieni w żałobie i bezsensownych regułach ich religii, bez nadziei na jakąkolwiek pomoc z zewnątrz.
Mocną stroną tej powieści jest język, który balansuje między poetyckością a naturalizmem. Jak na dziesięcioletnie dziecko narratorka ma może zbyt wyrafinowany sposób wysławiania, ale nie będę się tego czepiać, bo zakładam, że autor/autorka zawarł/a w powieści wątki autobiograficzne. Zdecydowanie to, co przede wszystkim uderza jest naturalizm, tu nie ma ukrywania i owijania w bawełnę, ani wstydu. Czytelniczka czy czytelnik musi się nastawić na brutalne opisy, pozbawione pozłotki myśli i czyny dzieci. Mnie pasuje taki styl, ale mogę sobie wyobrazić, że znajdą się osoby, które będą zniesmaczone.
Pisząc o języku, nie mogę nie wspomnieć tłumacza, Jerzego Kocha, którego nota bene poznałam na studiach, przygotował naprawdę mistrzowski przekład!
Moja ocena: 6/6
Marieke Lucas Rijneveld, Niepokój przychodzi o zmierzchu, tł. Jerzy Koch, 272 str., Wydawnictwo Literackie 2021.
Czuję się mocno zaintrygowana tą książką. Myślę, że mogłaby trafić w moje gusta czytelnicze i zapisuję sobie ją na swoją listę.
OdpowiedzUsuńBardzo polecam!
UsuńIntrygująca fabuła i dość dziwna z tego co piszesz. Trochę boję się tego naturalizmu i brutalności. Nie wiem czy by mi to podeszło. Ale sam koncept wydaje się fajny.
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem bardzo dobra rzecz.
Usuń