Ta książka opowiada o Polsce ze zdjęcia. O Polsce opuszczonych wiat i przystanków, zdemolowanych dworców, nieczynnych torów, spękanego asfaltu. O Polsce bez pomysłu na transport publiczny. Gitkiewicz nie skupia się na jednym aspekcie, czyli niemożliwej do pokonania bez transportu publicznego odległości z wsi i miasteczek do większych miast, gdzie jest praca, szkoła, sklepy, lecz podchodzi do tematu kompleksowo. Przede wszystkim stara się porozmawiać z jak najszerszym gronem ludzi, w różnoraki sposób powiązanych z transportem. Są więc jego odbiorcy - mieszkańcy prowincji, są pracownicy, kolejarze, fascynaci kolei, dyrektorzy kolei prywatnych, inwestorami itd. Tym sposobem autorka może nakreślić obraz szeroki, w którym jednak dominuje kolej.
Podobało mi się to dość kompleksowe spojrzenie w rozdziale o samochodach, gdzie Gitkiewicz szkicuje rozwój przemysłu automobilowego, jego stopniową dominację oraz w konsekwencji likwidację transportu publicznego. W tym celu sięga po doświadczenia amerykańskie, które jednak jeden do jeden można przenieść na grunt polski, gdzie samochód to podstawa komunikacyjna niemal każdego. To dla mnie zawsze bardzo zdumiewające odkrycie, bo w Berlinie, gdzie mieszkałam szesnaście lat, tą podstawą jest rower czy komunikacja miejska. Znam szereg osób, które nie posiadają ani samochodu, ani prawa jazdy. Sama, po przeprowadzce do innej dzielnicy, bardzo żałowałam, że nie mogę korzystać już z komunikacji publicznej. Autorka dość ciekawie szkicuje tę zmianę w kwestii transportu i jej konsekwencje, a także stopniowe, celowe redukowanie roli kolei czy autobusów. Nie zdawałam sobie sprawy, że za tymi praktykami stała metoda.
Stosunkowo mało w tej książce zwykłych ludzi. Spodziewałam się, że ten reportaż będzie głównie traktował o dojazdach, a jest tych osobistych opowieści nie aż tak dużo. Z drugiej strony te przytoczone wystarczą zapewne, by unaocznić problem dwóch autobusów dziennie, których rozkład jazdy nijak nie da się połączyć z godzinami pracy czy nauki. Zaciekawiły mnie też informacje o tzw busikach, które mnie zawsze w Polsce fascynują. Mam na myśli te podjeżdżające lub nie, przeładowane, bez jakichkolwiek środków bezpieczeństwa, płacone na rękę kierowcy.
Najmniej podobał mi się ostatni rozdział - utopijny szkic z przeszłości, który przedstawia badaczy nie istniejącego już państwa Pekap. Niby dowcipny, ale jednak stylistycznie całkowicie odbiega od reszty książki.
Sporo dowiedziałam się z tej książki, a taka lektura jest zawsze dla mnie pozytywna. Walor poznawczy to jedna z najważniejszych kwestii według których dobieram lektury.
Moja ocena: 4/6
Olga Gitkiewicz, Nie zdążę, 240 str., Dowody na istnienie 2019.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz