Przenieśmy się do roku 2012, do Syrii, to tak niedawno, prawda? Kto nie pamięta ciągnących się na setki kilometrów kolumn uchodźczyń i uchodźców. Tam, w Syrii była wtedy Janine Di Giovanni, która odwiedzała Damaszek, Latakię, Homs, Aleppo i inne miejscowości. Amerykanka stawia na rozmowy z ludźmi, głównie z kobietami. Mieszka z nimi, towarzyszy im, obserwuje i słucha. Te opowieści są potworne, trudne, ciężkie do wytrzymania. Tu nie ma ani jednej pozytywnej wiadomości, ani jednego szczęśliwego zakończenia. To relacji o zagładzie, o torturach, o poniżeniu - o najgorszym obliczu wojny.
Autorka nie ma pretensji do stworzenia pełnego obrazu wojny czy kompendium wiedzy o tym konflikcie. Jej relacje są wyrywkowe, ograniczają się do konkretnych chwil, dni, wydarzeń. Autorka wprawdzie osadza je w kontekście, ale tu powołuje się głównie na własne przeżycia, podróż, rozmowy. Opisuje trudności z dostaniem się do konkretnych miejsc, z zaaranżowaniem spotkań czy rozmów. W orientacji czasowej pomaga natomiast zamieszczone na końcu książki szczegółowe kalendarium syryjskiej wojny.
To nie jest lektura, która przyniesie jakiekolwiek katharsis. Wręcz odwrotnie, uświadamia, że wojny dzieją się od nowa i od nowa i że każda z nich jest niemniej brutalna od poprzedniej. Mimo to warto i należy czytać takie książki - mi reportaże Di Giovanni poukładały w głowie tło tej konkretnej wojny, pozwoliły zrozumieć, jak do niej doszło, jakie cele mają strony konfliktu oraz w jaki sposób zamieszane są w nią kraje postronne. Autorka z całym przekonaniem potwierdza doniesienia o brutalności reżimu, znamienne są także relacje osób z wyższych sfer czy stolicy, które na początku tej wojny nie brały całkiem na serio. Wszystkie opisane przez Amerykankę postawy powtarzają się o każdej porze i pod każdą szerokością geograficzną i to jest w tej książce najsmutniejsze.
Moja ocena: 4/6
Janine Di Giovanni, Der Morgen als sie uns holten. Berichte aus Syrien, tł. Susanne Röckel, 251 str., S. Fischer Verlag 2016.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz