Małżeństwo w średnim wieku traci dorobek swojego życia, czyli farmę w Walii. To był dom, w którym spędzili całe dorosłe życie i który stanowił ich źródło dochodu, bo wynajmowali w nim pokoje. Tym samym zostają dosłownie na bruku. Równocześnie okazuje się, że mąż choruje na rzadką nieuleczalną chorobę. Ten podwójny cios paraliżuje wręcz tę dwójkę. Z niemocy rodzi się pomysł na przemierzenie szlaku południowo-zachodniego wybrzeża w Kornwalii. Mierzy on nieco ponad tysiąc kilometrów i ciągnie się wzdłuż zatoczek kornwalijskiego półwyspu z Minehead do Poole. Jako że Ray i Moth mogą liczyć tylko na niewielką zapomogę na wyprawę biorą minimum rzeczy i stary sprzęt.
Ta książka to nie jest jednak typowa relacja z podróży, czy w tym wypadku wędrówki, ponieważ sporą część zajmują przemyślenia Raynor na temat przyszłości rodziny, finansowego zabezpieczenia, miejsca przyszłego zamieszkania, a także na temat stanu zdrowia Motha. Małżeństwo ma czas, więc idzie w swoim tempie, bez pośpiechu, bez planu, kierując się własnymi siłami i możliwościami. Bardzo szybko okazuje się, że ich zupełny brak przygotowania się zemści i znacznie utrudni wyprawę. Bardzo trudno jest oceniać czyjeś wybory, gdy cały obraz sytuacji jest zaledwie krótkimi relacjami autorki, ale miałam ogromne problemy ze znalezieniem w sobie zrozumienia i współczucia dla tej pary. Mówimy tu o pięćdziesięcioletniej kobiecie i zapewne niewiele starszym mężczyźnie, a ich decyzje wydają się być często kompletnie nieprzemyślane. Poczynając od straty domu, która jest wynikiem zainwestowania wszystkich (!) pieniędzy w biznes kolegi, a na samej wyprawie kończąc. Okazuje się, że była szansa na wygranie batalii sądowej, ale autorka nie wiedziała, że dowody w sprawie należy dołączać w sposób formalny i po prostu przyniosła dokumenty na rozprawę, które oczywiście nie mogły być uznane. Przygotowując się do podróży, podjęto szereg dziwnych decyzji, nawet tak podstawowych, jak nie zabranie kremu przeciwsłonecznego czy kapelusza. Para dysponuje niewielką sumą pieniędzy, ale nie ma żadnej kontroli nad finansami – zapomina zrezygnować z ubezpieczenia domu i traci sporą sumę, gdy otrzymuje w banku kwoty niższe niż zaplanowane, nie weryfikuje, co się dzieje z pieniędzmi. Nie dbają zresztą o to, by mieć naładowany i sprawny telefon, a zarazem o kontakt z dziećmi. Tymi pieniędzmi, które mają, gospodarują w zadziwiający sposób. Zamiast stawiać na zdrowie i pożywne posiłki, kupują makaron błyskawiczny i batoniki albo impulsywnie wydają je na jakieś smakołyki typu lody czy frytki. W konsekwencji ciągle głodują i są niedożywieni. Podczas wyprawy wielokrotnie nocują na polach namiotowych, nie płacąc, a Ray nawet kradnie jedzenie w sklepie.
Dziwna jest również relacja między małżonkami. Ray gloryfikuje wręcz Motha, a on jest wobec niej obcesowy. Nawet jeśli ta wędrówka pomaga mężczyźnie w chorobie, była ze strony lekarza surowo zabroniona – tłumaczenie tej krótkotrwałej poprawy niemal cudem i pewna schadenfreude narratorki wobec medyka są w moim odczuciu conajmniej dziwne. Być może ma to usprawiedliwić karkołomną decyzję i zdecydowanie niekorzystanie dla Motha warunki w namiocie. Równocześnie bardzo dużo tu narzekań na wszelakie dolegliwości, bóle, niedołężność. Z licznych spotkań wynika, że inni traktują parę jak starców i na pierwszy rzut oka często poznają, że są bezdomni. Przyznam, że obejrzałam nawet zdjęcia w internecie i choćbym nie wiem, jak się starała, nie widzę zaniedbanych staruszków.
Odbierałam te wszystkie opisy jako pewien rodzaj samokreacji, który przebija także podczas relacjonowania spotkań. Dziwnym trafem Ray i Moth spotykają niemal zawsze nieprzyjaznych im ludzi lub dynamicznych, dobrze wyposażonych wędrowców, z których się podśmiechują. Osoby, które mają czas na tylko kilkudniową wyprawę nie są według nich prawdziwymi eksploratorami.
Wyprawa ta ma w jakiś sposób pomóc im w znalezieniu pomysłu na życie, zarabianie i dom, a także w oswojeniu nowej sytuacji – tym sposobem okazuje się być podjęcie przez Motha studiów i utrzymywanie się z pożyczki?! Nawet tego nie komentuję. Naprawdę nie chcę, by moje spostrzeżenia zabrzmiały wyższościowo, ale pomysł na życie bohaterów tej książki jest tak odległy od mojego światopoglądu, że bardzo trudna jest mi się wczuć w ich postrzeganie świata.
Mimo tych wszystkich zarzutów wyniosłam coś pozytywnego z tej książki. Czytałam ją w towarzystwie google maps, by pooglądać wszystkie odwiedzane miejsca. Winn od czasu do czasu zamieszczała ciekawostki historyczne czy kulturowe dotyczące poszczególnych miejscowości na trasie, co chyba było w tej książce najlepsze. Niestety nawet to zepsuł mi język, a właściwie tłumaczenie. Niestety tłumaczka całkowicie położyła ten tekst, a redakcja nie wychwyciła szeregu błędów. I naprawdę nie czepiam się tu drobnostek, to są kwestie, które przewijają się przez całą książkę. Wiele zdań jest niezrozumiałych i wymaga wielokrotnej lektury i znajomości języka angielskiego, by dociec znaczenia, zresztą wiele ma także angielską składnię. Wybory językowe tłumaczki regularnie wprawiły mnie w konsternację – błyskawiczny makaron to konsekwentnie kluski, idealnie czysty blat jest niepokalany, wiele idiomów przetłumaczonych jest niezręcznie lub wręcz pozostawionych (słoń w salonie). Mogłabym wymienić tu jeszcze wiele przykładów, nawet błędów merytorycznych: pomylenie lawy z magmą, czy kierunku podróży bohaterów, ale to już raczej kwestia na osobny tekst. Jestem bardzo niemile zaskoczona pracą wydawniczą nad tą książką.
Podsumowując, ta książka rozczarowała mnie na wielu płaszczyznach, a podobała tylko na jednej – zapoznałam się z omawianym szlakiem i wieloma dotąd mi nieznanymi miejscowościami oraz pobieżnie z problemem bezdomności w Wielkiej Brytanii.
Moja ocena: 2/6
Raynor Winn, Słone ścieżki, tł. Kamila Slawinski, 348 str., Wydawnictwo Marginesy 2020.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz