Chishugi przeżyła genocyd w Ruandzie. Gdy rozpoczęła się rzeź miała siedemnaście lat i malutkie dziecko, dotychczas wiodła dostanie, bogate życie, otoczona rodziną. Jej rodzice mieli plantacje kawy, domy w Ruandzie i ówczesnym wschodnim Zairze, do opieki nad dziesiątką dzieci służbę i pomoc. Mama Leah miała czas dla każdego dziecka, pracy w rodzinnym biznesie (niedokładnie wiadomo jakim i na czym praca polegała) oraz do szeroko zakrojonej pomocy biednym. Jednym słowem ucieleśnienie anioła. Autorka zresztą opisuje swoje życie w takich superlatywach, że staje się ono niewiarygodne, jak cała jej historia zresztą.
Nie chcę tu twierdzić, że nie wierzę w to, co przeszła. Raczej jej sposób przekazania tych przeżyć wywołuje takie wrażenie. Chishugi opisuje krok po kroku rozpoczęcie zamieszek i rzezi na ulicach Kigali, swoją wielogodzinną ucieczkę ze stolicy, wielodniowe przedzieranie się przez kraj w kierunku granicy, potworne zbrodnie, jakich była świadkiem. Podczas tej drogi towarzyszyła jej daleka kuzynka i opiekunka jej synka oraz półroczny Jean-Luc. Gdy kobiety docierają do granicy z Ugandą ich droga się nie kończy, przemierzają wiele krajów, przekraczają nielegalnie granice, w końcu rozdzielają się i Leah z synkiem sama dociera do RPA. Na swojej drodze spotykają mnóstwo dobrych ludzi, którzy bezinteresownie im pomagają, opłacają hotel, odzież, jedzenie, dają pieniądze.
Mimo że autorka opisuje niewyobrażalne cierpienia, straszne sceny, ludobójstwo, traumę i jej skutki, to jej książka zupełnie nie porusza. Naszpikowana superlatywami proza jest sztuczna, niewiarygodna. Brak jakiegokolwiek umieszczenia w czasie denerwuje - kobiety przemieszczają się w jakichś abstrakcyjnych ramach czasowych, nie wiadomo ile kilometrów pokonują, nie wiadomo na jak długo zatrzymują się w każdym miejscu. Drobiazgowość nie jest konieczna, ale jakiekolwiek ujęcie historii w ramy uczyniłoby ją wiarygodniejszą. Co ciekawe nie wiadomo też skąd Leah ciągle bierze pieniądze. Podobno ma biżuterię, którą sprzedaje, ale trudno sobie wyobrazić, jak ją przenosi i ukrywa przed napastnikami. Podobno dostaje od dobrych ludzi pieniądze, ale także niewiadomo, jak udaje się jej je przenosić. Od czasu do czasu para się jakimś zajęciem, ale nigdy nie jest to konkretna praca zarobkowa, zupełnie nie wiadomo na czym spędza dni. Gdy dociera do RPA żyje biednie, na łasce innych ludzi, a jednak wyrusza do Anglii w złotych kolczykach i szykownym stroju. Podobnie w Anglii, stać ją na przeprowadzkę, stać na przeniesienie odnalezionej w Ugandzie rodziny do lepszego domu, na podróże z matką, na hotel, podczas gdy wykonuje tylko podrzędne prace.
Mam wrażenie, że ta forma narracji zmarnowała materiał, jakim jest życie autorki, czyniąc z jej tragicznego losu, nudną opowieść. Podczas lektury nie odczuwałam żadnych emocji - ani współczucia, ani zmartwienia, ani radości, a należę do czytelników, których bardzo łatwo poruszyć. Jeśli planujecie zapoznanie się z prozą Ruandy, to zdecydowanie nie stawiajcie na tę książkę.
Moja ocena: 2/6
Leah Chishugi, Ucieczka z raju, tł. Hubert Górski, 312 str., Hachette 2011.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz