Znam historię wilczych dzieci na Litwie. Czytałam wstrząsająca książkę reportażową, w której zwarto wypowiedzi i losy dzieci, które na Litwie zostały, które po wojnie odnalazły rodziny, które wywieziono, które straciły wolę życia, które przegrały życie, mimo że przeżyły. Pisałam zresztą o tej książce tu. Tym razem przeczytałam o nich z perspektywy Litwina, w powieści opartej wprawdzie na faktach, ale fabularyzowanej.
Šlepikas oparł swoją fabułę na losach jednej rodziny - matka z dziećmi wygnana ze swojego domu mieszka w niecieplonej szopie, a właściwie wegetuje, ciągle bojąc się prześladowań, gwałtu, a przede wszystkim śmierci głodowej. Do jedzenia nie ma nic. Nie ma też żadnej możliwości zdobycia jedzenia. Dlatego nieco starsze dzieci decydują się na karkołomne wyprawy na Litwę, gdzie jest szansa na spotkanie litościwych gospodarzy, którzy za pracę podzielą się strawą i wyposażą dziecko na drogę powrotną. Wiele z tych dzieci ginie po drodze albo trafia na złych ludzi, albo zamarza w śniegu, w lesie, traci drogę. Wiele traci nie tylko drogę, ale i nadzieję, zostaje na Litwie jako dziecko drugiej kategorii, stanowiąc zagrożenie dla chlebodawców.
Największą siłą tej książki jest język. Prosty, poetycki i dosadny zarazem, bez ozdobników, bez szukania sensacji, bez rozdmuchiwania tragedii. Litwin szkicuje obrazy, filmowe stop-klatki, w których ukazuje los danego dziecka, by je po chwili porzucić. Nigdy nie dowiemy się, kto przeżył, komu się udało, kto znalazł rodzinę, a kto zaginął na zawsze. I tu leży siła tej książki - w jej autentyczności i prostocie. Czytajcie!
Moja ocena: 6/6
Alvydas Šlepikas, Mam na imię Marytė, tł. Paulina Ciucka, 182 str., Wydawnictwo KEW.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz