Rodzina Franke znana jest niemal całemu światu. Ruby, mormonka i matka szóstki dzieci, założyła kanał na YouTube, w którym dzieliła się życiem swojej rodziny. Urodzona w 2003 roku Shari to najstarsza córka, która napisała tę powieść po tym, jak jej matka została skazana na karę wiezienia za dręczenie dzieci. Niesamowicie popularny kanał był bowiem nie początkiem, ale zwieńczeniem jej metod wychowawczych bazujących na pozbawianiu dzieci miłości, traktowaniu ich jak projekt, następnie jako aktorki i aktorów w wyreżyserowanym życiu, a wreszcie na karach fizycznych. Ruby po poznaniu rzekomej psycholożki Jodi całkowicie uległa jej wpływowi i założyła z nią podcast na temat wątpliwych metod wychowawczych oraz dążeniu do prawdy. To mieszanka religii, narcyzmu, przedziwnych zasad, której efektem było regularne dręczenie dzieci psychiczne i fizyczne oraz wyproszenie z domu bezwolnego męża, Kevina, który w żaden sposób nie potrafił zatrzymać szaleństwa żony.
Jako że kanał miał miliony subskrybentów sprawa odbiła się echem na całym świecie, a Shari, wedle własnych słów, potraktowała tę książkę jako możliwość pokazania jej perspektywy oraz sposób na rozliczenie się z traumą dorastania w przemocowym domu pod okiem narcystycznej matki. Dziewczyna bez wątpienia jest ofiarą i nie umniejszam funkcji terapeutycznej tej publikacji, ale niestety nie jest to udana książka.
Z posłowia zrozumiałam, że Shari miała pomocniczkę/ghost writerkę, ale chyba wątpliwej jakości, bo brnięcie przez tę powieść jest wyzwaniem. Przede wszystkim językowo jest to bardzo słaby tekst. Dominują tu zdania pojedyncze, proste, ale okraszone przesadzonymi metaforami, które poziomem egzaltacji przypominają pamiętnik młodszej nastolatki. Na każdej stronie mogłabym wyliczyć kilka niezręczności, dziwnych porównań, niespójnych zdań itd. Czyta się to jak esej z końcowych klas podstawówki, a nie powieść. Konstrukcyjnie niestety nie jest lepiej. Shari wprawdzie trzyma się chronologii, ale nie ma wyczucia w kwestii ciągu przyczynowo-skutkowego, wątki i postaci pojawiają się nagle, bez wprowadzenia. Jest tak w przypadku Dereka, o którym pisze początkowo naprawdę mało, choć oczywistym jest, że jego zachowanie miało ogromny wpływ na dziewczynę, ale także w przypadku przybranych rodziców, którzy pojawiają się nagle jako dawni przyjaciele. Nie inaczej jest z innymi wydarzeniami – zmianami mieszkania, studiami, relacją z bratem. Pojawiają się fakty, ale nie trzymają się przysłowiowej "kupy", brakuje wciąż kilku zdań łączących, wyjaśniających, tak jakby w trakcie pisania autorce coś się przypominało i w tym momencie tworzyła dopisek.
Rozumiem, że ta powieść jest poczytna i wysoko oceniania ze względu na tę historię, której zwyczajnie nie sposób i nie wolno wartościować, ale patrząc na tę książkę z punktu stricte pisarskiego, jest to niestety bardzo słaba rzecz. Wyrażę zapewne niepopularną opinię, ale uważam, że zwłaszcza w przypadku takich książek, czyli poruszających bardzo trudne przeżycia i emocjonalnie skrajną tematykę, strona językowa i kompozycyjna powinna być wyjątkowo dobrze wypracowana. Nawet jeśli w takiej formie ta powieść spełniła funkcję autoterapeutyczną dla Shari, to skoro już się ukazała, dobrze by było, gdyby podobną funkcję mogła nieść dla innych osób, a jeszcze lepiej, gdyby dołączył tu element edukacyjny dotyczący sharentingu, narcyzmu, sekt, opresyjnej roli kościoła, a niestety ginie on i to nie tylko ze względu na słaby język, ale z powodu chaosu i braku jednolitej struktury. W efekcie otrzymujemy książkę o wszystkim, ale o niczym konkretnie. Bo że o życiu Shari ona jest, to wiemy, ale też w tej kwestii możemy tę wiedzę uzyskać w inny sposób.
Moja ocena: 3/6
Shari Franke, Dom mojej matki, tł. Monika Skowron, 408 str., Wydawnictwo Filia 2025.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz