czwartek, 30 stycznia 2025

"Trzy opowieści" César Aira


Ten zbiór zawiera trzy bardzo odmienne teksty, choć stylistycznie można w nich dostrzec pewne punkty styczne. W pierwszym opowiadaniu "Jak zostałam zakonnicą" Aira opowiada historię chłopca noszącego imię i nazwisko autora, ale używając końcówek i zaimków żeńskich, co początkowo wprawia w konsternację. Podobnie jak pierwsza scena, w której dziecko po przeprowadzce do miasta po raz pierwszy kosztuje lodów truskawkowych. Ten mistrzowsko zarysowany epizod wprowadza w świat dziecka zaniedbanego emocjonalnie, pozostawionego samemu sobie, krnąbrnego i złośliwego, jak określają je dorośli. Zagadkowy tytuł można tłumaczyć na wiele sposobów, a zakończenie opowiadania stanowi świetną narracyjną klamrę.

Drugi tekst zatytułowany "Płacz" opowiada historię mężczyzny, którego żona zdradziła z Japończykiem. Ten tekst wywołał we mnie najmniej emocji, zupełnie mnie nie zainteresował narracyjnie. Trzecie opowiadanie przedstawia zaś niezbyt ładną nastolatkę, która spędza czas, wędrując po mieście. Pewnego dnia zaczepiają ją dwie dziewczyny, punkówki, które czynią jej niedwuznaczne propozycje. Nastolatka próbuję się od nich opędzić, ale stopniowo daje się wciągnąć w konwersację i spędza z nimi bardzo niekonwencjonalny wieczór godny filmu akcji.

To środkowe opowiadanie choć wydało mi się być najmniej ciekawe, pozostaje w tym samym klimacie jak pierwsze i trzecie. Aira porusza się na granicy możliwego, popadając w absurd, surrealizm, nieuchwytność. To ten rodzaj prozy, który równocześnie denerwuje i przyciąga, zwodzi. Nigdy nie wiadomo, co będzie się kryło na kolejnej stronie. Aira doskonale panuje nad tekstem, ale i nad czytelniczką, miałam tu poczucie zabawy ze mną, wodzenia za nos, testowania moich możliwości poznawczych. Takie zabiegi mi nie przeszkadzają, ale jednak proza Argentyńczyka nie do końca ze mną rezonuje. Jako eksperyment literacki – tak, ale jako mój ulubiony pisarz – jednak nie. 

Moja ocena: 4/6

Trzy opowieści, César Aira, tł. Tomasz Pindel, 280 str., Ossolineum 2019. 

środa, 29 stycznia 2025

"Klinika" Pavol Rankov

 


Mężczyzna w średnim wieku próbuje dostać się do słynnego profesora. Jako że to medyk wielce oblegany i ceniony, jest to bardzo trudne zadanie. Narrator więc pojawia się w klinice dzień po dniu i kluczu korytarzami, szuka odpowiedniego gabinetu i prowadzi iście kafkowskie rozmowy. Trafia w tym błądzeniu na różne piętra i różne osoby, którym zwierza się ze swoich problemów. To będzie recepcjonistka, palacz, współpacjentka, która już się do profesora dostała, jego asystent. Dzięki tym konwersacjom poznajemy nieco życie narratora, ale i mamy poczucie matni i biegania w kołowrotku. Odbija się on od kolejnych drzwi, odsyłany jest a to na drugie, a to na czwarte piętro, zwodzony co do godziny przyjęć. Z jego monologów wyłania się postać depresyjna, zagubiona, niezrozumiana, bez wsparcia w rodzinie. Te rozmowy wydają się być swoistą autoanalizą, samopomocą – bo objawiają mu się różne aspekty swojego życia, których dotąd nie dostrzegał lub dzięki innej perspektywie dostrzegł je w odmienny sposób. 

Czytam tę powieść jako metaforę tego, co dzieje się w głowie narratora, jego wewnętrznej walki i poszukiwań pomocy. Na płaszczyźnie realistycznej można tu oczywiście widzieć nieczuły system i rozważanie nad tym, co ma największą siłę terapeutyczną, być może wystarczy rozmowa z drugim człowiekiem?

Kropkę nad i autor stawia zakończeniem, które całkowicie zaskakuje i faktycznie pozostawia czytelniczkę bez słów. I o ile cała książka była dla mnie pewnym rozczarowaniem (spodziewałam się czegoś podobnego do innych powieści autora), to zakończenie ją uratowało i wyniosło na inny poziom. 

Moja ocena: 4/6

Pavol Rankov, Klinika, tł. Tomasz Grabiński, 196 str., Wydawnictwo Książkowe Klimaty 2024. 


wtorek, 28 stycznia 2025

"Słone ścieżki" Raynor Winn


Małżeństwo w średnim wieku traci dorobek swojego życia, czyli farmę w Walii. To był dom, w którym spędzili całe dorosłe życie i który stanowił ich źródło dochodu, bo wynajmowali w nim pokoje. Tym samym zostają dosłownie na bruku. Równocześnie okazuje się, że mąż choruje na rzadką nieuleczalną chorobę. Ten podwójny cios paraliżuje wręcz tę dwójkę. Z niemocy rodzi się pomysł na przemierzenie szlaku południowo-zachodniego wybrzeża w Kornwalii. Mierzy on nieco ponad tysiąc kilometrów i ciągnie się wzdłuż zatoczek kornwalijskiego półwyspu z Minehead do Poole. Jako że Ray i Moth mogą liczyć tylko na niewielką zapomogę na wyprawę biorą minimum rzeczy i stary sprzęt. 

Ta książka to nie jest jednak typowa relacja z podróży, czy w tym wypadku wędrówki, ponieważ sporą część zajmują przemyślenia Raynor na temat przyszłości rodziny, finansowego zabezpieczenia, miejsca przyszłego zamieszkania, a także na temat stanu zdrowia Motha. Małżeństwo ma czas, więc idzie w swoim tempie, bez pośpiechu, bez planu, kierując się własnymi siłami i możliwościami. Bardzo szybko okazuje się, że ich zupełny brak przygotowania się zemści i znacznie utrudni wyprawę. Bardzo trudno jest oceniać czyjeś wybory, gdy cały obraz sytuacji jest zaledwie krótkimi relacjami autorki, ale miałam ogromne problemy ze znalezieniem w sobie zrozumienia i współczucia dla tej pary. Mówimy tu o pięćdziesięcioletniej kobiecie i zapewne niewiele starszym mężczyźnie, a ich decyzje wydają się być często kompletnie nieprzemyślane. Poczynając od straty domu, która jest wynikiem zainwestowania wszystkich (!) pieniędzy w biznes kolegi, a na samej wyprawie kończąc. Okazuje się, że była szansa na wygranie batalii sądowej, ale autorka nie wiedziała, że dowody w sprawie należy dołączać w sposób formalny i po prostu przyniosła dokumenty na rozprawę, które oczywiście nie mogły być uznane. Przygotowując się do podróży, podjęto szereg dziwnych decyzji, nawet tak podstawowych, jak nie zabranie kremu przeciwsłonecznego czy kapelusza. Para dysponuje niewielką sumą pieniędzy, ale nie ma żadnej kontroli nad finansami – zapomina zrezygnować z ubezpieczenia domu i traci sporą sumę, gdy otrzymuje w banku kwoty niższe niż zaplanowane, nie weryfikuje, co się dzieje z pieniędzmi. Nie dbają zresztą o to, by mieć naładowany i sprawny telefon, a zarazem o kontakt z dziećmi. Tymi pieniędzmi, które mają, gospodarują w zadziwiający sposób. Zamiast stawiać na zdrowie i pożywne posiłki, kupują makaron błyskawiczny i batoniki albo impulsywnie wydają je na jakieś smakołyki typu lody czy frytki. W konsekwencji ciągle głodują i są niedożywieni. Podczas wyprawy wielokrotnie nocują na polach namiotowych, nie płacąc, a Ray nawet kradnie jedzenie w sklepie. 

Dziwna jest również relacja między małżonkami. Ray gloryfikuje wręcz Motha, a on jest wobec niej obcesowy. Nawet jeśli ta wędrówka pomaga mężczyźnie w chorobie, była ze strony lekarza surowo zabroniona – tłumaczenie tej krótkotrwałej poprawy niemal cudem i pewna schadenfreude narratorki wobec medyka są w moim odczuciu conajmniej dziwne. Być może ma to usprawiedliwić karkołomną decyzję i zdecydowanie niekorzystanie dla Motha warunki w namiocie. Równocześnie bardzo dużo tu narzekań na wszelakie dolegliwości, bóle, niedołężność. Z licznych spotkań wynika, że inni traktują parę jak starców i na pierwszy rzut oka często poznają, że są bezdomni. Przyznam, że obejrzałam nawet zdjęcia w internecie i choćbym nie wiem, jak się starała, nie widzę zaniedbanych staruszków.
Odbierałam te wszystkie opisy jako pewien rodzaj samokreacji, który przebija także podczas relacjonowania spotkań. Dziwnym trafem Ray i Moth spotykają niemal zawsze nieprzyjaznych im ludzi lub dynamicznych, dobrze wyposażonych wędrowców, z których się podśmiechują. Osoby, które mają czas na tylko kilkudniową wyprawę nie są według nich prawdziwymi eksploratorami. 

Wyprawa ta ma w jakiś sposób pomóc im w znalezieniu pomysłu na życie, zarabianie i dom, a także w oswojeniu nowej sytuacji – tym sposobem okazuje się być podjęcie przez Motha studiów i utrzymywanie się z pożyczki?! Nawet tego nie komentuję. Naprawdę nie chcę, by moje spostrzeżenia zabrzmiały wyższościowo, ale pomysł na życie bohaterów tej książki jest tak odległy od mojego światopoglądu, że bardzo trudna jest mi się wczuć w ich postrzeganie świata. 

Mimo tych wszystkich zarzutów wyniosłam coś pozytywnego z tej książki. Czytałam ją w towarzystwie google maps, by pooglądać wszystkie odwiedzane miejsca. Winn od czasu do czasu zamieszczała ciekawostki historyczne czy kulturowe dotyczące poszczególnych miejscowości na trasie, co chyba było w tej książce najlepsze. Niestety nawet to zepsuł mi język, a właściwie tłumaczenie. Niestety tłumaczka całkowicie położyła ten tekst, a redakcja nie wychwyciła szeregu błędów. I naprawdę nie czepiam się tu drobnostek, to są kwestie, które przewijają się przez całą książkę. Wiele zdań jest niezrozumiałych i wymaga wielokrotnej lektury i znajomości języka angielskiego, by dociec znaczenia, zresztą wiele ma także angielską składnię. Wybory językowe tłumaczki regularnie wprawiły mnie w konsternację – błyskawiczny makaron to konsekwentnie kluski, idealnie czysty blat jest niepokalany, wiele idiomów przetłumaczonych jest niezręcznie lub wręcz pozostawionych (słoń w salonie). Mogłabym wymienić tu jeszcze wiele przykładów, nawet błędów merytorycznych: pomylenie lawy z magmą, czy kierunku podróży bohaterów, ale to już raczej kwestia na osobny tekst. Jestem bardzo niemile zaskoczona pracą wydawniczą nad tą książką.

Podsumowując, ta książka rozczarowała mnie na wielu płaszczyznach, a podobała tylko na jednej – zapoznałam się z omawianym szlakiem i wieloma dotąd mi nieznanymi miejscowościami oraz pobieżnie z problemem bezdomności w Wielkiej Brytanii.

Moja ocena: 2/6

Raynor Winn, Słone ścieżki, tł. Kamila Slawinski, 348 str., Wydawnictwo Marginesy 2020.

poniedziałek, 27 stycznia 2025

"Listopadowe porzeczki" Andrus Kivirähk


W estońskiej wiosce mieszka cała gama postaci – mędrzec, wiedźma, głupek, rolnicy i pracownicy dworu, w którym rezyduje niemiecki pan. Życie tych postaci uzależnione jest od pór roku, pracy i postaci nadprzyrodzonych. W zagrodzie wypada na przykład mieć krata, którego skleca się z jakichś odpadów, a duszę dla niego kupuje u diabła (a ten wymaga ludzkiej krwi, którą można zasymulować porzeczkami). Krat jest przydatny do tego, co wieśniacy lubią najbardziej, czyli do kradzieży. We wiosce jest bieda, do tego listopad, pogoda beznadziejna, a jeść coś trzeba, więc się kradnie. Najchętniej we dworze, ale można też u sąsiada. Czemu zresztą nie, jak będzie potrzebował, to przyjdzie i sobie ukradnie u nas. Najlepiej jednak wykiwać Niemca i wykraść mu nawet spodnie z tyłka, on i tak się nie zorientuje, że mu czegoś brak. Wiele sprytu trzeba jednak nie tylko do kradzieży, ale i do wystrychnięcia na dudka różnych magicznych stworów – diabła wystrychnąć można na przykład wyżej wymienionymi porzeczkami albo zwykłym fartuchem zawiązanym pod piersią. 
W takim życiu nie ma czasu na fanaberie, czyli miłość. Ożenek służy ułatwieniu życia, a nie uczuciu. Cóż kiedy Liina zakochuje się w Hansie, a ten w dworskiej córce? To się nie może udać. 

Ta powieść to cykl impresji z każdego dnia listopada opisujących wioskowe życie – jest choroba, jest miłość, jest zaginięcie, jest szukanie skarbów i jest śmierć. Kivirähk za pomocą całej palety fantastycznych postaci tłumaczy wioskowe pojmowane świata, wcale nie głupsze ani gorsze, a raczej przyziemne, dające się objąć ludzkim rozumem, który nic poza swoją chatą i dworem nie zna. A jeśli dzięki pewnemu bałwanowi pozna, przestaje do swojej wioski przystawać i grozi mu szaleństwo. 
Estończyk w tych epizodycznych rozdziałach zawarł wiele treści podlanej ogromną dawką czarnego humoru, świetnie punktując liczne przywary ludzkie. 
Tłumaczenie Anny Michalczuk-Podlecki jest rewelacyjne i świetnie oddaje klimat tej powieści. Dobrze bawiłam się podczas lektury, ale "Człowiek, który znał mowę węży" jest moim zdaniem powieścią dużo lepszą. Tutaj ta epizodyczność nieco utrudnia lekturę. Niemniej polecam miłośniczkom i miłośnikom folkloru i czarnego humoru.

Moja ocena: 5/6

Andrus Kivirähk, Listopadowe porzeczki, tł. Anna Michalczuk-Podlecki, 288 str., Wydawnictwo Literackie 2021.

niedziela, 26 stycznia 2025

"Irlandia wstaje z kolan" Marta Abramowicz


Gdy sięgałam po tę książkę, wiedziałam już o aferce na temat niedostatecznej znajomości języka angielskiego autorki i uciekania się do pomocy tłumacza Deepl. Przyznam też, że trochę mnie to zniechęciło do lektury, a niesłusznie, bo książkę wręcz pochłonęłam. Poruszana problematyka nie była mi całkiem obca, ale jednak moja wiedza była na tyle pobieżna, że dzięki Abramowicz dowiedziałam się o wiele więcej na temat roli kościoła w Irlandii. 

Autorka opisuje ten systemowy kościelno-państwowy reżim, którego macki sięgały w każdy aspekt życia: od narodzin, poprzez szkołę, życie rodzinne, aż po śmierć. Życie w Irlandii w okresie powojennym aż po lata 90. było całkowicie uzależnione od kościoła i decyzji podejmowanych na szczeblu państwowym, oczywiście we współpracy z kościołem. O magdalenkach pewnie słyszała większość, ale szkoły przemysłowe, ukrywanie pozamałżeńskich ciąż, przymusowe adopcje, pedofilia, uprzedmiotowienie kobiet, opresja i tak dalej można by wymieniać – nie należą zapewne do powszechnej wiedzy w Polsce. Bardzo ciekawą częścią jest jednak opis tego, jak Irlandia dochodziła do wyzwolenia się spod wszechwładzy kościoła. Abramowicz opisuję tę pracę u podstaw, mozolną, ale efektywną, która była przede wszystkim pracą kobiet, na przykłąd kolejne kobiety prezydentki działały konsekwentnie na rzecz praw Irlandek. 

Pomysłem na ten reportaż jest postawienie sytuacji w Irlandii w opozycji, a raczej w paraleli do tej w Polsce. Abramowicz chciałaby, by działania w Irlandii stały się przyczynkiem do intensyfikacji walki o prawa kobiet w Polsce. Mnie takie ustawienie narracji się podobało, Abramowicz pozostawia czytelniczce decyzję na temat możliwości i zasadności porównania, ale skłania do przemyśleń i być może wyciągnięcia dla kwestii polskiej tego, co faktycznie jest podobne. Czy daje nadzieję? Niekoniecznie. 

Abramowicz ma świetny warsztat pisarski, co zdecydowanie widać podczas lektury. Potrafi potoczyście, interesująco pisać o kwestiach bolesnych i trudnych, zarazem delikatnie wprowadzając element osobisty. Oddaję honor i planuję przeczytanie innych publikacji autorki.

Moja ocena: 5/6

Marta Abramowicz, Irlandia wstaje z kolan, 424 str., Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2023.

sobota, 25 stycznia 2025

"Korona śniegu i krwi" Elżbieta Cherezińska


Okres rozbicia dzielnicowego to nienajłatwiejszy moment polskiej historii – trzeba wszak ogarnąć te wszystkie księstwa, księciów i włodarzy, powinowactwa, więzy rodzinne, sojusze i co tam jeszcze. To też okres, który się w zasadzie pomija, podsumowując go właśnie owym rozbiciem i chaosem w państwie, aż do zjednoczenia przez Władysława Łokietka. Korona śniegu i krwi obejmuje narracyjnie czas od połowy do końca XIII wieku, zasadzając jednak akcję tylko na kilkunastu momentach, niekoniecznie tych historycznie kluczowych. Czasem jest to okres tuż przed ważnym wydarzeniem, a czasem zaraz po. Cherezińska bowiem nie opisuje tego, co możemy doczytać z kronik i zachowanych dokumentów, a to co pomiędzy. Jej głównym bohaterem jest Przemysł II – król niemal zapomniany, bo co o nim wiemy z lekcji historii poza tym, że był? Poznajemy go jako nastolatka i towarzyszymy mu aż do śmierci. A jako że Piastowie byli potężnym rodem, który chętnie się rozmnażał i rozgałęział, to poznamy jeszcze wielu jego przedstawicieli. 

Ta monumentalna powieść pozwala zrozumieć trzynastowieczne wydarzenia, proces scalania polskich księstw, skomplikowane powiązania na terenie ówczesnej Polski, ale i z Czechami, Niemcami czy papieżem, a równocześnie daje wgląd w życie i mentalność ówczesnych ludzi. Cherezińska nadała wszystkim postaciom niepowtarzalny charakter, świetnie ukazując emocje, rozterki, pragnienia i problemy każdej z nich. Tyczy się to także kobiet, o których przecież nie wiemy praktycznie nic. W tej powieści mają one pragnienia, wolę, charakter, wpływają na losy księstw i królestw, orientują się w sytuacji politycznej i doskonale zdają sobie sprawę z własnej roli jako matek przyszłych królów. 

Cherezińska pokusiła się także o element magiczny – tchnęła życie w zwierzęta rodowe poszczególnych książąt, których wizerunki nosili na płaszczach, w ten sposób metaforycznie podkreślając rozterki władców. Na losy ludzkie mają wpływ także wilkołaki czy diabeł, co świetnie koresponduje z nieokrzepłym jeszcze chrześcijaństwem. Autorka wspomina bowiem także Bezpryma i bunt tak zwanej starej krwi przeciwko nowej wierze. Mnie ten nieco fantastyczny zabieg bardzo przypadł do gustu. Podobnie zresztą jak inne krytykowane przez czytelniczki i czytelników aspekty. Podobał mi się bowiem język, dialogi, sceny erotyczne – moim zdaniem nie było ich za dużo. Jestem pełna podziwu dla autorki, że potrafiła wykreować tak żywe postaci, nadać każdej indywidualne cechy, sposób mówienia, powiedzonka nawet. Zarazem nie traci z radaru wydarzeń historycznych, tłumacząc je, kreśląc przyczyny i skutki. Widać tu ogrom pracy badawczej i chęć osadzenia faktów w kontekście. Autorka potrafi także podjąć hipotezy, pracować nad nimi i dopasować do swojej narracji. Jestem pełna podziwu dla jej pracy, ta powieść wciągnęła mnie jak bagno, zaprzyjaźniłam się z bohaterkami i bohaterami, a słuchając sceny koronacji, miałam autentycznie ciarki – a to zdarza mi się niezwykle rzadko. Nie wiem, jak Cherezińska to robi, ale do mnie trafia na każdej płaszczyźnie. Na pewno będę słuchać kolejnych tomów. 

Moja ocena: 6/6

Elżbieta Cherezińska. Korona śniegu i krwi, 768 str., Wydawnictwo Zysk i S-ka 2012.

czwartek, 23 stycznia 2025

"To dla pani ta cisza" Mario Vargas Llosa


Toño Azpilcueta jest dziennikarzem specjalizującym się w muzyce peruwiańskiej. Jego idée fixe jest pomysł, że dzięki tradycyjnej muzyce istnieje możliwość zjednoczenia narodu. Gdy przypadkowo trafia na koncert genialnego gitarzysty Lala Molfino, postanawia poznać go bliżej. Okazuje się jednak, że nie tak łatwo znaleźć muzyka, a Toño zmuszony jest wybrać się w podróż po Peru, by odnaleźć jego ślady. Ta wyprawa pokazuje mu zupełnie nieoczekiwane oblicza kraju i skłania do rozpoczęcia pisania dzieła, w którym wykłada swoją teorię. Tę o zjednoczeniu narodu przez muzykę ludową. Toño pisze, a jego żona haruje, by utrzymać rodzinę. Toño spotka się w kawiarnii ze znajomymi ze świata muzyki, a żona pierze, sprząta, gotuje. Toño publikuje książkę i wbrew oczekiwaniom odnosi sukces. A potem tę książkę poprawia. Raz, drugi, tak długo, aż przedobrzy. 

Ostatnia powieść Vargasa Llosy to rzecz o nierozpoznanym geniuszu, który w późnym wieku zdobywa sławę, ale nie potrafi się z nią obejść i zaakceptować skończoność swojego dzieła. W jego głowie powstaje galimatias pomysłów i planów, które chce przenieść do tego jednego, jedynego utwotu. Ten sam geniusz to zarazem mizogin, człowiek oderwany od rzeczywistości, żerujący na pracy żony. Postać antypatyczna i oderwana od rzeczywistości. Kreacja udana, ale nie porywająca. Tak samo jak forma książki. Otóż rozdziały ułożone są naprzemiennie – w jednym poznajemy losy Toña, a w kolejnym otrzymujemy zarys historyczny peruwiańskiej muzyki. Nie trudno się zorientować, że mają to być zapewne rozdziały z książki głównego bohatera. Dopiero pod koniec powieści rozdziały teoretyczne znikają. Przyznam, że przez te historyczne fragmenty brnęłam z wielkim wysiłkiem, choć te o poczynaniach Toñego też nie są zachwycające.

Rozumiem przesłanie tej powieści, które zresztą jest jednym z niewielu pozytywnych jej aspektów – czytam ją jako pożegnanie odchodzącego wielkiego pisarza, napisane z przymrużeniem oka, z dystansem, jako krytyczne rozprawienie się z ideą geniuszu i oddania się jednej sprawie. Podoba mi się zakończenie. Podoba mi się język. Całościowo jednak do mnie ta książka nie przemawia i przyznam, że wymęczyłam tę lekturę niemiłosiernie i tylko dlatego, że czytałam ją na Klub literatury latynoamerykańskiej i karaibskiej. Co ciekawe w mojej opinii nie byłam na spotkaniu odosobniona, co więcej moja należała do tych najbardziej pozytywnych!

Moja ocena: 3/6

Mario Vargas Llosa, To dla pani da cisza, tł. Tomasz Pindel, 336 str., Społeczny Instytut Wydawniczy Znak 2024.

środa, 22 stycznia 2025

"Hard by a Great Forest" Leo Vardiashvili


Ośmioletni Saba emigruje wraz ze starszym bratem i ojcem do Wielkiej Brytanii. Opuszczają toczone wojną Tbilisi, na paszport dla matki nie starczyło pieniędzy. Podczas gdy ojciec chwyta się każdej pracy, by zarobić na wyjazd Eki, chłopcy nawiązują głęboką więź. Gdy dorastają, ojciec Irakli wyjeżdża do Gruzji. Nie jest to pierwsze podejście, mężczyzna boi się tego wyjazdu i jak się okazuje, słusznie, bo nie wraca. Najpierw w ślad za ojcem wyjeżdża Sandro, ale i on nie wraca. Wtedy nadchodzi czas na Sabę, który wybiera się do Gruzji ze ściśniętym sercem. Cała wyprawa od początku jest dziwna, mężczyzna spotyka podejrzane osoby, a na lotnisku zostaje zatrzymany jego paszport. Saba jakoś sobie radzi i na szczęście trafia na Dymitra – taksówkarza z Osetii, który mu pomaga i oferuje nocleg. Wtedy rozpoczynają się prawdziwe podchody, bo okazuje się, że Sandro pozostawił bratu wskazówki, odwołując się do zabaw z dzieciństwa. Saba porusza się w innym świecie – równocześnie znanym i nieznanym. Powoli wyłuskuje znane miejsca, domy, ludzi, ale ma poczucie, że nic nie jest takie same. W tych poszukiwaniach towarzyszą mu głosy z przeszłości, osób, które nie żyją. Krok po kroku Vardiashvili odsłania historię rodziny, miasta, kraju, nie stroniąc od brutalnych opisów. Poszukiwania brata i ojca zaprowadzą mężczyznę w góry i do Osetii, gdzie trafi na żołnierzy, biedę, wspaniałe krajobrazy i duchy z przeszłości.

Mimo że zapewnie nie taki był zamiar autora, ja nadałabym tej powieści miano przygodowej. Vardiashvili wpakował w nią bowiem wiele zwrotów akcji, za wiele, co odbiera jej realizmu. Udało mu się jednak poruszyć we mnie wiele emocji – pisze wszak o krzywdzie dzieci, konsekwencjach wojny i rozpaczy rodziców. Trudno w obliczu takich opisów pozostać obojętną. Ważnym kompleksem tematycznym jest także emigracja i utrata tożsamości. Saba jest już Anglikiem, ale Gruzja wciąż w nim tkwi, zwłaszcza że jego przeszłość to nie tylko ckliwe wspomnienia z dzieciństwa, ale wojna i utrata: najlepszej koleżanki, rodziny i matki. 

Ta powieść zasadzona jest na metaforze baśni o Jasiu i Małgosi, a ogromną rolę odgrywa tu tytułowy las – zarówno ogród botaniczny w Tbilisi jak i ten na granicy z Osetią, ale i rodzeństwo, które porozumiewa się pozostawiając sobie okruchy wiadomości. To udany zabieg literacki, szczególnie, że autor powołuje się na wiele cytatów z literatury, a intertekstualność zawsze mnie pociąga. 

Ciekawa pozycja. Wobec dużego zainteresowania Gruzją w Polsce, przydałby się przekład.

Moja ocena: 4/6

Leo Vardiashvili, Vor einem grossen Walde, tł. Wibke Kuhn, 464 str., Claassen 2023.

wtorek, 21 stycznia 2025

"Sokół maltański" Dashiell Hammett


Gdyby nie nowe tłumaczenie oraz audiobook, pewnie nigdy bym nie sięgnęła po tę klasykę literatury kryminalnej, choć kryminały noir mają swój urok i ich jakoś programowo nie unikam. Tu jednak mój wybór nie był słuszny i spokojnie mogłam sobie tę książkę odpuścić. 

Historia legendarnego sokoła maltańskiego zahacza o San Francisco, gdzie ma zostać przekazany/kupiony, a sprawa wpada w ręce prywatnego detektywa Sama Spade'a. Zgłasza się do niego pewna piękna kobieta z prośbą o pomoc w odnalezieniu siostry, która uciekła ze starszym mężczyzną. Ta sprawa od razu śmierdzi, ale Sama kusi dobra zapłata. Zaraz na pierwszych stronach historii ginie jego partner Miles, który śledził owego mężczyznę, także zastrzelonego. Do sprawy włącza się policja.

Cała intryga zasadzona jest na budowaniu atmosfery, opisu wnętrz, strojów, gestów, dialogach. Niestety zupełnie mnie ta atmosfera nie porwała, co więcej ta książka niefajnie się zestarzała. Spade to seksista, macho, obcesowy gość, który traktuje kobiety jak zabawki. Zresztą każda kobieta w tej powieści to przedmiot, środek do celu, a najważniejszym jej elementem jest wygląd. Nie przemawiają do mnie takie postaci, takie charaktery i takie działanie, mimo że oczywiście mam świadomość, że poruszamy się w latach 30. XX wieku. Rozumiem, że Hammett w jakiś sposób przyczynił się do wykreowania przeoranego życiem detektywa, który sam rozwiązuje najtrudniejsze zagadki kryminalne, ale na szczęście charakter owego detektywa wyewoluował. To co ówcześnie być może było w jakiś sposób świeże i pociągające, teraz jest już tylko obrzydliwe. 

Moja ocena: 2/6

Dashiell Hammett, Sokół maltański, tł. Tomasz S. Gałązka, 262 str., Wydawnictwo ArtRage 2023.

niedziela, 19 stycznia 2025

"Korzenie" Miika Nousiainen

 


Pekka i Esko spotykają się zupełnie przypadkowo – ten pierwszy niezbyt dobrze dba o zęby i ciągle ma problemy natury stomatologicznej. Ten drugi zaś jest dentystą i całe swoje życie poświęcił tej profesji. Gdy Pekka przychodzi do jego gabinetu, dostrzega, że mają to samo, rzadkie, nazwisko. Od słowa, do słowa obaj się domyślają, że są braćmi, tyle że Pekka jest tym podekscytowany, a Esko zupełnie ten fakt odrzuca. Pekka wychowywał się tylko z matką, a Esko był dzieckiem adopcyjnym. Stopniowo odkrywają, że ich ojciec porzucał rodzinę, gdy chłopcy byli mali. Stopniowo między odnalezionymi braćmi rodzi się przyjaźń, choć nie mogliby się od siebie bardziej różnić. Pekka jest spontaniczny, gadatliwy, wesoły, a Esko to kostyczny mruk, który ciągle sprowadza wszystko do swojego zawodu. Ich interakcje przeważnie są przekomiczne. 
Bracia postanawiają odnaleźć ojca, co okazuje się być zadaniem bardzo trudnym i wymagającym. Szybko odkrywają, że rodzeństwa jest więcej i to w przeróżnych zakątkach globu. Nousiainen umiejscowił odnalezione siostry w różnych punktach zapalnych – są szwedzkie przedmieścia i imigranci, jest Tajlandia i problem prostytucji oraz Australia z Aborygenami. I tu widzę największą słabość tej książki. O ile początkiem byłam zachwycona i nie mogłam się oderwać od lektury, to te dydaktyczne, toporne wręcz, wykłady były zupełnie niepotrzebne.

Gdyby Fin pozostawił tę fabułę jako opowieść o wspólnych korzeniach, zasadzoną na stomatologicznej metaforze, uznałabym ją za fantastyczną, ale te umoralniające wykłady mnie denerwowały. Nie dość, że nie były odkrywcze, to odbierały tej powieści realizm i nadawały jej szkolnego rysu. Wplecenie w historię jednej rodziny wygnania Romów z Finlandii, biedy w Tajlandii, szwedzkich problemów imigracyjnych oraz australijskiego kolonializmu to zdecydowanie za dużo grzybów w tym barszczu. I wielka szkoda, bo autentycznie świetnie się bawiłam, obserwując rodzące się braterstwo między tak różnymi osobami jak Pekka i Esko. Autor świetnie oddał pod postacią Eska stereotypowego Fina, a pod Pekką nowoczesnego ojca z wszystkimi jego zmartwieniami. 

Mimo tych wad, nie żałuję lektury, podobał mi się styl, podobały mi się dentystyczne porównania i podobał mi się humor. 

Moja ocena: 5/6

Miika Nousiainen, Korzenie, tł. Sebastian Musielak, 420 str., Wydawnictwo Książkowe Klimaty 2024.

sobota, 18 stycznia 2025

"Ojciec Goriot" Honoré de Balzac


Cykl dzieł Balzaka mam na półce od wielu lat, kilka tomów przeczytałam jeszcze w liceum, ale od dawna planowałam powrót do tego klasyka. Rok zaczęłam więc od Ojca Goriot – chyba najbardziej znanego dzieła tego pisarza – konstatując, że zupełnie nic z tej książki nie pamiętam. 

To historia mieszkańców pewnego domu w Paryżu. Właścicielka, pani Vauquer, utrzymuje się z wynajmu pokoi i serwowania posiłków. Jej klienci to przekrój wielu warstw społecznych i charakterów. Jest wśród nich młoda dziewczyna z opiekunką, której wyrzekł się ojciec, jest student medycyny, który przybył z prowincji i jego wykształcenie jest jedyną nadzieją na finansowe wsparcie rodziny i jest też tytułowy Goriot. To starszy mężczyzna, który dorobił się na handlu mąką, sam wychował dwie córki i świetnie wydał je za mąż. Dziewczyny awansowały do paryskiej śmietanki towarzyskiej i praktycznie wyparły się ojca, który wciąż jednak wszystko by dla nich zrobił i faktycznie wielokrotnie ratuje im skórę. Jak się okazuje dobre zamążpójście niesie za sobą liczne konsekwencje i córki raz po raz potrzebują finansowego zastrzyku. Mimo że Balzac tytułem powieści ustawia fokus na Goriocie, to ja szczególnie obserwowałam poczynania studenta Eugeniusza, który żyje na krawędzi między prowincjonalnym wychowaniem i poczuciem obowiązku wobec rodziny, a pokusami paryskiego świata. Dzięki koneksjom udaje mu się bowiem wejść na salony i poznać to życie od podszewki. Eugeniusz wie, że zostanie kochankiem bogatej damy to najprostsza droga do zaistnienia, równocześnie wymaga ona jednak sporych nakładów finansowych. Obserwowanie jego wewnętrznej walki to najciekawszy wątek tej powieści. 
Podczas gdy w przypadku Goriota i jego córek nie można się spodziewać cudów, to Eugeniusz, stojąc na krawędzi, daje nadzieję na uchronienie się od moralnego upadku. Niemałą rolę odegrają tu zresztą Goriot i jego córki. Im udało się dokonać tego kroku w górę na społecznej drabinie, ale cena, jaką za to zapłaciły jest nad wyraz widoczna i bolesna. 

Tę książkę można czytać na wiele sposobów, szukać tu wizji miłości bezwarunkowej, chorobliwej wręcz, obserwować korelację upadku moralnego z rosnącym bogactwem, dostrzegać zakłamanie, plotkarstwo i życie na pokaz. Nic, czego nie znamy ze świata nam współczesnego.

Balzac należy do klasyków przystępnych, których dobrze się czyta. Mimo że entourage jego powieści jest dziewiętnastowieczny, to, jak pisałam wyżej, treści pozostają uniwersalne. W odróżnieniu do Zoli nie ma u niego drobiazgowych opisów, co czyni tę książkę przystępniejszą dla współczesnej czytelniczki. Mam nadzieję niebawem sięgnąć po kolejne utwory Francuza i czytać je równolegle do cyklu Rougon-Macquart Emilé'a Zoli.

Moja ocena: 5/6

Honoré de Balzac, Ojciec Goriot, tł. Tadeusz Żeleński-Boy, 330 str., Warszawski Dom Wydawniczy 1992.

piątek, 17 stycznia 2025

Podsumowanie roku 2024

 


Ten rok zakończyłam z 157 książkami na liczniku. Rok temu pisałam, że chcę czytać mniej, no i wyszło 8 książek mniej. Oczywiście, to przypadek. Czytałam tak, jak mi się chciało i miałam ochotę. Resztę wstępu z poprzedniego roku mogłabym powtórzyć, więc odpuszczę wam i sobie. Powiem tylko, że jestem zadowolona i z lektur i z tego, że przeczytałam dużo z książek zgromadzonych na czytniku i półkach. Wciąż mam abonament na Legimi i mimo pewnych cięć zapewne znów go przedłużę, bo nadal są na tej platformie moje ulubione wydawnictwa i dużo audiobooków, które mnie interesują. Abonamentu na Audiotece natomiast nie przedłużyłam.


Jak widać w statystykach wciąż intensywnie uczestniczę w kilku klubach czytelniczych i dzięki nim przeczytałam aż 41 książek! Tak, nie zawsze były to książki, które sama bym wybrała, ale przyjemność z dyskutowania o książkach z innymi osobami jest tak wielka, że chętnie sięgam po pozycje spoza mojego obszaru zainteresowań czy listy książek do przeczytania.

Przejdźmy do statystyk!


Odwiedziłam tylko 34 rożne kraje, o sześć mniej niż rok temu. Czytałam bardzo dużo polskiej literatury. USA i Wielka Brytania na drugim miejscu to już standard. To przeważnie tytuły, które wybrano na klubach książkowych, bo ja sama raczej rzadko sięgam po literaturę anglosaską. Ponzałam tylko dwa nowe kraje – Armenię i Barbados. Tak to wygląda w szczegółach:

Polska – 64

USA – 18

Wielka Brytania, Szwecja – 7

Francja – 6

Niemcy, Portugalia, Norwegia – 4

Brazylia, Czechy, Japonia, Finlandia – 3

Argentyna, Islandia, Irlandia, Kolumbia, Peru, Ukraina, Włochy – 2

Angola, Armenia, Australia, Barbados, Belgia, Chile, Dania, Gwatemala, Haiti, Hiszpania, Jamajka, Meksyk, Nigeria, Rosja, Słowenia – 1


Czytałam głównie po polsku, ponownie ze względu na legimi.

Język polski – 139

Język niemiecki – 13

Język portugalski – 4

Język angielski – 1


Jak zawsze w moich wyborach książkowych dominują kobiety.

Autorki: 90

Autorzy: 59

Dwie kobiety: 2

Dwóch mężczyzn: 3

Duet autorski: 3


Czytałam bardzo dużo z półki, ale książki papierowe wciąż są w mniejszości i pewnie tak już pozostanie.

Audiobook: 70

E-book: 64

Papier: 23



Czytałam książki opublikowane przez 48 rożnych polskich wydawnictw. Najczęściej sięgałam po:

Wydawnictwo Poznańskie – 17

Agora – 14

Czarne i Pauza – 10

ArtRage – 9

Marginesy, MOVA – 6

Literackie – 5

Tajfuny i Karakter – 4


Przede wszystkim sięgałam po literaturę piękną, sporo reportaży lub szeroko pojętej literatury faktu, w tym roku natomiast czytałam wyraźnie mniej kryminałów, a lubię.


Udało mi się zakończyć wyzwanie 24 na 2024, czyli przeczytałam wszystkie 24 książki wybrane przez moje followerki i followerów na bookstagramie. Wciąż nie ukończyłam cyklu Rougon-Mcquart, ale będę powolutku dalej czytać. Noblistów nowych nie poznałam wcale, natomiast przeczytałam dwóch kolejnych laureatów/laureatki Nike. Przestałam brać książki do recenzji już dawno, w zeszłym roku zrobiłam trzy wyjątki. Mam nadzieję w 2025 dalej ciągnąć te moje prywatne wyzwania: czytać świat, noblistów, Zolę i książki z półki. Chcę dalej spotykać się w klubach książkowych, zwłaszcza że w 2024 dołączyłam do kolejnego – nieśmiałego, który okazał się być bardzo śmiały. 

Poniżej wreszcie publikuję tytuły, które wywarły na mnie największe wrażenie. 






wtorek, 14 stycznia 2025

"Die Sonne hat Gesellschaft" Dorthe Nors

 


To niewielki zbiór opowiadań, który przynajmniej częściowo pozostanie w pamięci. Nors posiadła bowiem tę zdolność oddania na kilku stronach treści niepokojącej i zastanawiającej. Jak to przy zbiorach opowiadań bywa, nie każdy tekst dotknął i dotarł do mnie w podobny sposób, ale jest tu kilka, na które zwróciłam szczególną uwagę. 
Już pierwsze opowiadania mnie "chwyciło". Przedstawia mężczyznę, który od kilku dni siedzi o chłodzie i głodzie na ambonie myśliwskiej, obawiając się licznych w tej okolicy wilków. Nie potrafi z niej zejść o własnych siłach, a na pomoc nie bardzo może liczyć. Opuścił dom nagle, po kłótni z żoną. 
W innym tekście aspirująca autorka zatrzymuje się u starszej kobiety, która unika kontaktów, by ta jej nie opisała. Przyczyna: trudno by jej było znieść własne życie na kartach książki.
Albo opowieść o Einarze, który zachorował na raka. Relacjonowana w formie pamiętnika, bezlitosna, sarkastyczna. Było życie, nie ma życia.

Język Nors uwodzi i zwodzi, często na manowce. Jej fantazja nie zna granic, dzięki czemu tworzy zaskakujące światy. Ten niewielki zbiór to ciekawa lektura, choć jednak wolałabym przeczytać powieść, bo opowiadania mają tę właściwość, że w większości ulatują, szczególnie jeśli chodzi o treść. To, co pozostaje, to wrażenie, atmosfera, język. 

Moja lektura: 4/6

Dorthe Nors, Die Sonne hat Gesellschaft, tł. Frank Zuber, 142 str., Kein & Aber Verlag 2020.

poniedziałek, 13 stycznia 2025

"Gruby" Michał Michalski


Gruby ma jakieś jedenaście lat i jak nie jest Grubym, to jest Bułą. Z Grubym trzeba coś zrobić i tylko babcia wie, co. Posłać Grubego na obóz, ot co! Ale nie taki wypoczynkowy, a paramilitarny. Człowieka z niego zrobią, chłopa, a do tego schudnie i już się nie będzie mazgaić i pozwalać, żeby mu spuszczano manto. No i Gruby wraca z tego obozu – wylaszczony, męski, w nowych ubraniach, ale kto był Bułą raz, Bułą na wieki wieków amen będzie. Grubego zresztą zna każdy. Małe miasto, to wiadomo, raz przypięta łatka zostaje na zawsze. A małe miasto nad morzem to już w ogóle kosmos – latem letników trzeba obrabiać, na plaży laski podglądać, na automatach pograć, ale poza tym to dziura jakich mało i nic się nie dzieje.
Gruby trzyma więc z najlepszym kolegą Mareczkiem, a gdy do klasy dochodzi Seba awansują z przegrywów na gości, którzy trzymają razem. Naiwny Gruby nie czai jednak, co kręci Seba...

Ta powieść to dość krótka rzecz, ale niezwykle autentyczna. Michalski świetnie oddał klimat lat 90. nie tylko w kwestii kolorytu miejskiego, ale i sposobu wychowania dzieci, zachowań międzyludzkich, pracy, domu itd. Nawet jeśli nie dzielimy doświadczeń z książkowym Grubym, to da się czuć ten klimat i wspólnotę przynajmniej części przeżyć. Autor do tego ma wiele dystansu do rzeczywistości i potrafi opisywać ją z humorem – dla mnie to wielka zaleta. 

Oczywiście jest to także książka o wykluczeniu, łatkach, mobbingu, a także o dorastaniu i dojrzewaniu. Czyta się dobrze, potoczyście, mimo szerokiej problematyki nie zabrakło tu, jak pisałam wyżej, humoru. Dla mnie wszystko gra. 

Moja ocena: 5/6

Michał Michalski, Gruby, 112 str., ArtRage 2023.

niedziela, 12 stycznia 2025

"Synu, jesteś kotem" Katarzyna Michalczak


Ta książka jest osobistym wyznaniem matki, która samotnie, a potem z partnerem wychowywała i wychowuje autystycznego syna. W momencie powstania tej publikacji Radek miał już siedemnaście lat i aktywnie uczestniczył w procesie twórczym. Czytał i komentował wypowiedzi matki, a jeden rozdział jest jego autorstwa.
Autorka bardzo skrupulatnie i samokrytycznie opisuje swoje macierzyństwo, które okazało się być zupełnie inne niż oczekiwała. Stopniowo rozpoznaje, że jej syn jest inny niż znane jej dzieci, ale zanim do tego dojdzie, wiele razy zwątpi w siebie i popełni wiele błędów. Wychowywanie Radka to głównie szarpanina z samą sobą, ale z systemem. Kolejne placówki, które nie radzą sobie z jej synem, kolejne szkoły, w których się źle czuje, kolejne dyskusje, rozmowy, konflikty. 
Michalczak opisuje tę matnię, niemoc, szukanie po omacku, a przy tym codzienne życie ze specyficznym dzieckiem, które nie zauważa jej smutku, nie współpracuje, jest zafiksowane na danym temacie itd.

To książka bardzo intymna, autorka odkrywa się i swoje słabości. Opisuje wiele chwil, w których uważa, że popełniła błąd, przedstawia swoje oczekiwania wobec rodzicielstwa i nie wstydzi się pisać o tym, co ją rozczarowało. To relacja siedemnastu lat walki, aż do stanu względnej akceptacji i pokoju w domu – momentu, w którym wszyscy się dotarli i zrozumieli, jak współżyć, by każdy miał swoją przestrzeń. 
Wartością dodaną są komentarze Radka, który ustosunkowuje się do wyznań matki, pokazując swoją perspektywę. Dla osób neurotypowych to ważne informacje, które pozwalają na lepsze zrozumienie jego toku myślenia. Podobnie ma się rzecz z rozdziałem Radka.

Czytałam, że książka wzbudza kontrowersje, ja jednak jestem skłonna zaufać matce, przyjąć, że napisała ją w dobrej wierze, że syn faktycznie przy jej powstawaniu współpracował i pewna jestem, że ta publikacja może być bardzo pomocna dla rodziców w podobnej sytuacji, a u Katarzyny Michalczyk zapewne spełniła rolę terapeutyczną. 

Moja ocena: 4/6

Katarzyna Michalczak, Synu, jesteś kotem, 176 str., Wydawnictwo Cyranka 2023.

sobota, 11 stycznia 2025

"Gorsza" Jarosław Czechowicz


Trzy kobiety budzą się w piwnicy – przykute do ściany, bez wyjaśnienia, bez jedzenia, bez sensu. Tak to wygląda na pierwszy rzut oka. Okazuje się jednak, że w środku na stole umieszczono trzy przedmioty i pozostawiono list, sugerujący, że coś kobiety łączy. Stopniowo okazuje się, że wszystkie trzy dręczyły w szkole inną dziewczynę, która, jak dorosła osoba, wciąż cierpi z powodu tych działań.
Wieloletni, powtarzający się bullying wywarł na jej życie tak wielki wpływ, że nawet jako dorosła osoba odczuwa skutki bycia ofiarą. Zresztą każda z tych kobiet przechodziła przez różnego rodzaju problemy w dzieciństwie, u niektórych z nich skutkowały one zostaniem ofiarą, u niektórych katem.

Czechowicz pod płaszczykiem thrillera rozpracowuje problem szkolnego dręczenia, naświetlając wszystkiego jego aspekty. Kreując życiorysy swoich bohaterek, szuka przyczyn takiego zachowania, a opisując życie szkolne jego rozkwitu. Opis lat dorosłych to już możliwość przeanalizowania skutków długofalowych. Ta książka to właściwie oskarżenie niewydolności systemu szkolnego, który z bullyingiem sobie nie radzi lub radzi słabo. To palec skierowany w stronę rodziców, którzy nie dostrzegają tego, co robią dzieci albo dostrzec nie chcą, a jeśli już problem widzą, to często zupełnie nie wiedzą, jak się z nim rozprawić. Tak często bagatelizowany bullying może mieć skutki, które nie znikną wraz z wejściem w dorosłość. Autor wskazuje, że to nie są głupie zabawy, typowe problemy dojrzewania, dziewczęce kłótnie, lecz poważny problem, z którym trzeba walczyć od razu i zdecydowanie.

Doceniam bardzo podjęcie tej tematyki, choć sama historia mnie nie ujęła. Czechowicz postawił na thriller, nieźle skonstruowany, ale jednak przewidywalny i w rozwiązaniu zagadki jednak zbyt bardzo odjechany. Przyznam jednak, że Gorszą czyta się dobrze, potoczyście, a przy tym ta proza nie jest tylko czystą rozrywką, za co duży plus.

Moja ocena: 4/6

Jarosław Czechowicz, Gorsza, 304 str., Wydawnictwo Czarna Owca 2021.


piątek, 10 stycznia 2025

"Czerwona księżniczka" Judyta Watoła, Dariusz Kortko


 

Nazwisko Ariadny Gierek-Łapińskiej jest znane chyba każdej osobie, która dorastała w PRL. A jako że dorastałam na Śląsku, to słyszałam je nie raz. Oczywiście w towarzystwie plotek o rzekomym bogactwie lekarki, o zamiłowaniu do luksusu i strojów, o powinowactwie z Breżniewem, o despotyzmie i pijaństwie. I bóg jedyny wie,  o czym jeszcze. Watoła i Kortko znani mi już z innych reportaży ponownie wykonali świetną robotę reporterską, starając się opisać życie słynnej profesorki z różnych perspektyw.

Czytelniczka ma więc okazję poznać Ariadnę – od narodzin na Litwie, poprzez stosunki rodzinne po wybór studiów. Uzdolniona artystycznie dziewczyna chciała studiować malarstwo, ale pod wpływem ojca wybrała medycynę. Podczas studiów poznała syna Edwarda Gierka, nie zdając sobie nawet sprawy, w jaką rodzinę wchodzi. To małżeństwo pomogło zapewne w jej karierze, ale też zaważyło na jej wyborach i życiu osobistym. Autorzy opisują szeroko tło polityczne ówczesnej Polski, by lepiej wyjaśnić uwarunkowania, w jakich pracowała okulistka oraz sposób, w jaki zdobyła istotne umiejętności, które pozwoliły jej zostać dyrektorką kliniki w Katowicach. Ze stron książki wyłania się obraz kobiety o wielu obliczach – apodyktycznej wobec współpracowników, wyrozumiałej wobec pacjentów, kreatywnej i przedsiębiorczej, nadużywającej alkohol i wypierającej swoje wady. 

Duet autorów nie ocenia bohaterki reportażu, co bardzo mi się podoba. Ta neutralność i staranność, by pokazać wiele oblicz tej nietuzinkowej kobiety są wielkim autem pracy reporterskiej Watoły i Kortka. Duży plus także za szeroki zarys sytuacji w Polsce, tej politycznej, ale i społecznej, bo tylko w tym kontekście można zrozumieć karierę Gierek-Łapińskiej. Dodatkowo reportaż napisany jest potoczyście i świetnie się czyta.

Moja ocena: 5/6

Judyta Watoła, Dariusz Kortko, Czerwona księżniczka, 256 str., Wydawnictwo Agora 2012.

czwartek, 9 stycznia 2025

"Najgorszy człowiek na świecie" Małgorzata Halber


 

Kolejna książka, która od dawna leżakowała na moim czytniku, aż zupełnie zapomniałam, dlaczego ją chciałam przeczytać i o czym w ogóle jest. Tymczasem to autobiograficzna zapewne spowiedź głównej bohaterki – Krystyny. To intymne wyznanie o nałogach – uzależnieniu od alkoholu i narkotyków. 

Halber opisuje więc proces uzależnienia, kusząc się na naszkicowanie jego przyczyn, przebiegu, aż po samorozpoznanie i chęć wyjścia z nałogu. Stawanie się osobą niepijąca to kolejna część tego pamiętnika, niemniej poruszająca. Siermiężne przychodnie, niezainteresowane psycholożki, grupy anonimowych alkoholików składające się z przypadkowych osób itd. Halber jednak nie napisała książki relacjonującej przebieg leczenia, to pamiętnik, wyznanie, spowiedź, próba analizy, zrozumienia, ale i oczyszczenia duszy i przelania myśli i przeżyć na papier.

Te przemyślenia zaskakują głębią, wielką zdolnością do krytycznego spojrzenia na siebie, swoje zachowania, wzorce i myśli. Myślę, że w tej książce znajdzie coś dla siebie każdy, nie tylko osoba z doświadczeniem uzależnienia, bo to także opis drogi do zrozumienia siebie samej i w efekcie samoakceptacji.

Bardzo trudno ocenić tę książkę, bo widać tu wiele serca, wnętrza i duszy autorki, mam więc opory przed napisaniem, że wyczułam dłużyzny czy momenty, które były dla mnie mniej interesujące. Polecam jednak – alkoholizm to wszak nie tylko zarzygany żul w parku i chyba każda Polka czy Polak zna kogoś, kto się z tym uzależnieniem zmaga.

Moja ocena: 4,5/6

Małgorzata Halber, Najgorszy człowiek na świecie, 352 str., Społeczny Instytut Wydawniczy Znak 2015.

środa, 8 stycznia 2025

"Domy bezdomne" Dorota Brauntsch


Nie pamiętałam już zupełnie, dlaczego i kiedy kupiłam tę książkę, ale gdy zaczęłam czytać i dotarłam do Pszczyny, wszystko stało się jasne. Szeroko pojęte silesiana zawsze będą leżeć w kręgu moich zainteresowań, a gdy traktują o domach, to już w ogóle. Brauntsch nie pisze o pierwszych z brzegu domach, a o tych ceglanych, własnoręcznie murowanych. Takich, jak dom mojej babci – z czerwonej cegły, z wzorem na zewnątrz, z miejscem do siedzenia, podzielonych na sień, kuchnię i izby. Czytając tę książkę, nie mogłam się wyzbyć obrazu domu, w którym się praktycznie wychowałam i z którym łączy się wiele wspomnień. I którego już nie ma. 
I właśnie o tym znikaniu zabytków wiejskiej architektury pisze autorka. 

Brauntsch szkicuje w eseistycznych rozdziałach domy, przybudówki, obejścia. Są tu fragmenty stricte wspomnieniowe, rodzinne, bardzo ciepłe. Są rozmowy z fascynatami architektury i architektami, którzy próbują zatrzymać dawny styl budowania, doceniając jego bliskość z naturą i praktyczność. Natura odgrywa tu zresztą sporą rolę – Pszczyna otoczona jest wszak wielkimi lasami. Brauntsch opisuje ich historię, dewastację i stan aktualny. 

Dużo tu tematów okołodomowych, bardziej z dziedziny architektury krajobrazu, dużo troski o życie w zgodzie z naturą, ale także kulturowych, a przede wszystkim dotyczących życia na styku kultur: polskiej i niemieckiej. 

Domy Brauntsch mają duszę, nie są tylko ścianami i murem, to miejsca z atmosferą, przeznaczone do współżycia, a nie tylko wegetacji. Autorce taki sam duch udało się tchnąć w jej książkę. Pięknie się to czyta, choć mnie trochę zabrakło spójności. 

Moja ocena: 4/6

Dorota Brauntsch, Domy bezdomne, 208 str., Wydawnictwo Dowody 2019.

wtorek, 7 stycznia 2025

"Równonoc" Anna Fryczkowska

 


Bardzo lubię serie Na F/Aktach, ale zwlekałam długo z przeczytaniem dwóch brakujących mi do skompletowania całości tomów. Jednym z nich jest, a właściwie była Równonoc. Fryczkowska zajęła się w niej tematem niewyjaśnionych zaginięć chłopców w marcu w latach 1998-1999. Autorka przedstawia okoliczności zaginięcia poszczególnych nastolatków i reakcje ich rodzin.

To wstrząsające relacje – pełne emocji i wyrzutów. Każda matka czy ojciec reaguje inaczej, działa inaczej i inaczej opisuje okoliczności. Fryczkowska wspaniale oddaje te rodzicielskie monologi pełne wyrzutów sumienia, przemyśleń w trybie przypuszczającym z serii: a co, gdybym, powinnam była, czemu nie zrobiłam... Każda z tych postaci inaczej radzi sobie z tragedią, inaczej przeżywa żałobę, ale każdy obraz jest poruszający do głębi. Autorka fantastycznie wczuła się w odczucia rodziców i oddała ich przeżycia. Udało jej się wykreować zupełnie różne postaci, dopasowane do swojego środowiska, Fryczkowska dobrze oddała odmienne sposoby postrzegania świata, mówienia, poglądy na rodzicielstwo. 

Jako że nie jest to reportaż, ale fikcja literacka bazująca na prawdziwych wydarzeniach, Fryczkowska pokusiła się o kreację domniemanego mordercy, a w kontraście do matek zaginionych dzieci postawiła matkę owego człowieka. To zapewne kontrowersyjny zabieg, ale dobrze się wpisuje w konwencję tej książki i mi się podobał. To bowiem ponownie świetna psychologiczna kreacja kolejnej kobiety, wpatrzonej w syna. Każda z tych matek (oraz jeden ojciec) kocha swoje dziecko, ale też każda widzi je inaczej, idealizuje bądź patrzy trzeźwo – ale dopiero zestawienie tych obrazów tworzy szeroki kalejdoskop ludzkich uczuć.

Ta książka potwierdziła ponownie, że ta seria należy do moich ulubionych i każda z książek, choć są od siebie bardzo różne, mnie zachwyciła. 

Moja ocena: 5/6

Anna Fryczkowska, Równonoc, 288 str., Wydawnictwo Od deski do deski 2018.

poniedziałek, 6 stycznia 2025

"Droga do L." Joanna Lampka


W londyńskim burdelu mieszka grupa kobiet, które bynajmniej nie pracują w nim dobrowolnie. Trzymane są na ukrytym piętrze, dostępnym tylko dla wybranych, gdzie muszą spełniać najbardziej brutalne życzenia klientów. Gdy czwórce głównych bohaterek udaje się stamtąd uciec, rozpoczynają swój rajd po świecie, którego kulminacją ma być skończenie z hegemonią panów. Panowie to grupa bogatych mężczyzn, którzy czują się bezkarni, szczególnie w kwestii seksualnego wykorzystania kobiet. W tym celu stworzyli rajską wyspę, na której nie obowiązują żadne prawa. Panowie mogą  do woli korzystać z pracujących na niej kobiet, bawić się na niekończących się imprezach, pić, jeść, uprawiać seks. 

Lucy, Marla, Key i Rei postanawiają zakończyć ten proceder i wykończyć panów. Każda z nich wykorzystuje w tym celu swoje zdolności i umiejętności, a wszystkie cztery dopełniają się idealnie, choć nie bez zgrzytów. 
Wpierw jednak przenoszą się z jednego państwa do drugiego, przy okazji angażując się w pomoc miejscowym. Ich działania, cele i przekonania są zawsze po stronie kobiet, słabszych i uciśnionych. 
Te postaci to najmocniejsza strona powieści, ich charaktery są dobrze zarysowane, spójne i silne. Niestety w akcji zabrakło mi już realizmu. Gdyby to była powieść fantasy, jak poprzednio tetralogia autorki, to wybaczyłabym o wiele więcej, ale jak na thriller mamy tu zbyt wiele zbiegów okoliczności i cudownych mocy. Key w każdej sytuacji, dzięki tajemniczym kontaktom, jest w stanie skołować pieniądze, Rei nagle rozkłada najbardziej zakamuflowane systemy informatyczne, Lucy zaskakuje zdolnościami, o których wcześniej nie było mowy, a Marla pisze hurtowo książki i to w kilka dni. Także trzyletnia córka Rei jest najgrzeczniejszym dzieckiem świata, które potrafi się same sobą godzinami zająć. Mimo że rozumiem, że taka jest konwencja powieści, to mnie jednak takie kwestie przeszkadzają. Tak samo jak francuskie imię i nazwisko pochodzącego z Gwinei-Bissau bohatera. 

Duży plus daję tej książce za poruszenie tematyki seksualnego niewolnictwa, uprowadzania kobiet i ucisku słabszych, choć przyznam, że ja jednak czytałam ją jako typową powieść akcji. Niestety w drugiej części napięcie siada i narracja nie trzyma już tak w napięciu, jak na początku. Nie potrafiłam także zaprzyjaźnić się z formą książki w książce, która dla mnie była zbyt słabo podkreślona. Okazjonalne wstawki do osoby, dla której powieść Marli jest przeznaczona, nie wystarczyły, bym faktycznie kupiła ten zamysł i przede wszystkim o nim przez cały czas pamiętała. Te zwroty bardziej wybijały mnie z rytmu niż scalały ten koncept. 

Drogę do L. czyta się szybko, mimo poważnej tematyki to wciąż dość lekka powieść sensacyjna, idealna na urlop czy plażę.

Moja ocena: 4/6

Joanna Lampka, Droga do L., 474 str., Wydawnictwo Vibe 2024.

niedziela, 5 stycznia 2025

"Las powieszonych lisów" Arto Paasilinna



To już trzecia powieść Paasilinny, po którą sięgnęłam i po raz kolejny dobrze się bawiłam. Fin nie zawiódł mnie w kwestii humoru i pomysłów. Ta powieść to jazda bez trzymanki i plejada niespotykanych bohaterów. 

Oiva Juntunen to drobny rzezimieszek. Wraz z dwoma kumplami uknuł napad na transport sztabek złota, ale tak się ustawił, że ci dwaj poszli siedzieć, a on miał przechowywać zdobycz. Na złocie jednak żyje się tak wygodnie, że Oiva decyduje się nim nie dzielić. W tym celu zaszywa się na północy Laponii, licząc na to, że kumple nie wpadną na jego trop. Kumple może nie, ale wpadnie za to major Remes, który ma dość wojska, żony i życia, za to kocha likier pomarańczowy. By zmienić swoje losy, postanawia się zaszyć na północy Laponii. Tak, dokładnie tam, gdzie Oiva. Obaj panowie początkowo się obwąchują, nie dowierzając swoim zamiarom, ale stopniowo tworzy się między nimi kuriozalna komitywa. Gdyby przyjaźń między żołnierzem a przestępcą nie była wystarczającą dawką humoru, dołącza do nich dziewięćdziesięcioletnia kobieta, która uciekła z transportu do domu starców. Trudno sobie wyobrazić bardziej niedopasowaną trójcę! A jak wam powiem, że do nich dołączą dwie prostytutki i lis? 

Las powieszonych lisów to jednak nie tylko podlana ogromną dozą sarkazmu dobra rozrywka. Paasilinna między wierszami utyka przesłanie, dla tych, którzy poza ową rozrywką szukają w powieści czegoś więcej. Jest tu o samotności, o rodzinie, o szukaniu swojej drogi w życiu, o przywiązaniu do swojego miejsca, o umiłowaniu tradycji i zapewne wiele więcej. 

Polecam nie tylko wielbicielom satyry i fińskiej literatury. 

Moja ocena: 4/6

Arto Paasilinna, Las powieszonych lisów, tł. Karolina Wojciechowska, 312 str., Książkowe Klimaty 2024.

sobota, 4 stycznia 2025

"Kameliowy Sklep Papierniczy" Ito Ogawa


 

Hatoko wróciła z zagranicy do rodzinnej Kamakury. Jej babcia zmarła i pozostawiła w spadku sklep papierniczy. Ale nie taki zwykły z zeszytami i kredkami, a całą instytucję, której główną usługą jest pisanie listów na zamówienie. Hatoko wzbrania się przed tym zajęciem, choć od najmłodszych lat była według rodzinnej tradycji szkolona z kaligrafii. Gdy pojawiają się pierwsi klienci, kobieta nie ma wyboru, podejmuje pracę i zaczyna tworzyć listy. To skomplikowany proces, bo należy dobrać odpowiedni papier i narzędzie, wczuć się w nadawcę, by odtworzyć jego charakter pisma i oczywiście skomponować treść. 
Hatoko stopniowo odnajduje w tym zajęciu satysfakcję, zwłaszcza gdy okazuje się, że do pisania listów ma talent. Podczas pracy poznaje wiele osób, które zwracają się do niej z prośbą o tę usługę, a są one bardzo różne. Listy dotyczą odmowy, rozstania, wyznań, a nawet stanowią wiadomość z zaświatów. Każdy petent czy petentka to nowy świat do odkrycia dla Hatoko. Z czasem tworzy ona także krąg znajomych na miejscu, w sąsiedztwie, z którymi spędza czas.

Niespieszna narracja tej książki komponuje się z porami roku i zmianami w naturze. Hatoko żyje według tego rytmu, dostosowując swój tryb dnia do kolejnych miesięcy. Jej dnie są spokojne – oparte na rozmowach, wspólnych posiłkach czy spacerach, rozmyślaniach. Kolejne spotkania skłaniają ją do przewartościowania swojej opinii na temat babci i przeszłości. 

Ta powieść zawiera wszystkie elementy, by stać się typowym feel good read, równocześnie ucieszy serce każdej papieromaniczaki. Coż może być lepszego niż buszowanie wśród artykułów papierniczych? Przy tym nie jest to historia cukierkowa, choć ja ją odebrałam jako nieco infantylną. Zakładam jednak, że to specyfika japońskiej komunikacji, której przecież nie znam z autopsji. Podobały mi się nieśpieszne opisy papieru, przyborów, samego pisma i procesu tworzenia listów. Nastrojowe opisy natury i miejscowości także mi przypadły do gustu. Nie zachwyciła mnie jedynie sama historia Hatoko – zbyt dużo zbiegów okoliczności i zachowań, których, przyznam, nie rozumiem, choć oczywiście akceptuję, traktując tę książkę jako kolejny krok do poznania japońskiej kultury.

To przyjemna, otulająca, niespieszna powieść na długi zimowy wieczór.

Moja ocena: 4/6

Ito Ogawa, Kameliowy Sklep Papierniczy, tł. Alicja Kaniecka, 248 str., Wydawnictwo Tajfuny 2023.